Wyprawy rowerowe i nie tylko...

bike2capes

bike2capes -relacja dzień po dniu, część 1

01.07.2006 r.
Dąbrowa Górnicza – Bohumin – 6,52 kmslonce

Wyjazd zaplanowany na 20:04 pociągiem do Katowic. Ledwo zdążamy wyjść z domu, i na stację wjeżdżamy rzutem na taśmę. W pociągu też jest nerwowo, ponieważ Tomek zapomniał legitymacji. Konduktor na szczęście dał się przekonać naszym tłumaczeniom. W Katowicach pociąg do Chałupek zapowiedziany jest z tego samego peronu, co oszczędza nam targania rowerów po schodach w dół i w górę. Dojeżdżają do nas rodzice, zdjęcie pamiątkowe, żegnamy się i w drogę. W całym pociągu jedzie może kilkanaście osób. Do Chałupek przyjeżdżamy spóźnieni o 10 minut. Jeżeli dodać, że do Bohumina jest 5 km, Cassovia do Pragi za pół godziny, a do tego nie wiemy gdzie jest dworzec… robi się nerwowo. Na peron wbiegamy znów rzutem na taśmę, witani śmiechem czeskich kolejarzy :-/ Oczywiście przejście podziemne na peron nie ma pochylni dla wózków etc. Rowery zostają skierowane do wagonu bagażowego, a my szukamy wolnego przedziału. Na szczęście znajdujemy, i zaraz uderzamy w kimono.

02.07.2006 r.
Bohumin – Sautorn
106.29 kmslonce

Pociąg z Pragi do Lublijany o 6.23, oczywiście konduktor zobaczywszy nasze rowery stojące w ostatnim przedsionku jak Bóg przykazał dostał niemal furii, i kazał przetransportować je do bagażówki (oczywiście przez cały pociąg). Na dodatek okazuje się że kasjerka w Bohuminie sprzedała nam na dodatek zły bilet, więc trzeba się pożegnać z 10 euro. W Cernym Krizu przesiadamy się do “motoraczka” w którym razem z nami jedzie z 20 czeskich rowerzystów.

Stacja Nove Udoli okazuje się jest zaraz przy przejściu granicznym, na którym zresztą nie ma żadnego pogranicznika. Stamtąd jedziemy raz w dół raz w górę, do Freyung, a następnie do Deggendorfu. Po drodze jakiś objazd, który udaje się nam pokonać przedzierając się z rowerami przez ogrodzenie. Jedziemy najczęściej głównymi drogami, podjazdy są długie i nudne. Po przekroczeniu Dunaju w Deggendorfie droga staje się płaska jak stół. Zbliża się wieczór, nocleg znajdujemy w Sautorn, wiosce, której nie ma na mapie, za to gospodarze są fantastyczni…. dostajemy kolację, i długo rozmawiamy. Po prostu Bawaria….

03.07.2006 r.
Sautorn – Geisenbrunn
167.57 kmslonce

Rano dostajemy jeszcze kawę i śniadanie. Trudno się wyjeżdża z tak miłych noclegów, ale cóż. Na szczęście droga jest płaska, więc do 12.00 robimy 65 km. Przejeżdżamy przez Landshut, gdzie spotykamy dwoje Polaków. Stamtąd widzimy zakaz jazdy rowerem, więc musimy zjechać na ścieżkę rowerową, która, jak to ścieżki mają w zwyczaju, kluczy niemiłosiernie. Zirytowani, po 20 km zjeżdżamy na główną drogę, potem udaje nam się znaleźć szutrową drogę wzdłuż Izary, którą dojeżdżamy niemal do Monachium. Oglądamy z daleka Allianz Arenę,niestety jest zamknięta ze względu na półfinał mistrzostw świata.


Nasze zdziwienie budzi fakt, że wybudowany jest niemal w polu… Podobnie jak dwa lata temu, przez Monachium przejeżdżamy dość szybko, aby nie powtórzyć błędu z 2004 roku. Nocleg znajdujemy za trzecim podejściem na łące obok kościoła. Nasz gospodarz częstuje nas owocami, ciastem i sokiem… Niemal do końca wyprawy dzisiejszy dystans (niemal 170 km) zostanie nie pobity.

04.07.2006
Geisenbrunn – Kleinweiler
142.56 kmslonce

Po pysznym śniadaniu na słodko i kawie ruszamy na podbój Ammersee. Jedziemy tą samą drogą co dwa lata temu, co sprawia nam wiele radości. Kąpiel w lodowatej wodzie, kilka fotek i jedziemy dalej. Upał jak 100 bandytów.

Przejeżdżamy przez wioski, krajobraz ni to górzysty, ni to wyżynny. Trochę senny nastrój. Kilka fajnych zjazdów, ale generalnie droga jest uciążliwa. Licznik Tomka szwankuje i nie chce wyświetlać. Na szczęście w jakiejś małej wiosce znajdujemy sklep rowerowy, doskonale zaopatrzony i ze sprzedawcą znającym angielski. Po wytłumaczeniu problemu z licznikiem okazuje się że trzeba wymienić czujnik. Sprzedawca dał nam special price więc wydatek niewielki. Przejeżdżamy przez Kempten, przy okazji spotykamy tutejszego Polaka i rozmawiamy z nim dłuższą chwilę. Jeszcze pod górę, zjazd i znajdujemy nocleg obok domu, gdzie miejsca starczyło właściwie tylko na namiot… i oglądaliśmy półfinał MŚ 🙂

Dzień 5, 05.07.2006
Kleinweiler – Gonten
102.72 kmslonce

Rano wyjeżdżamy na tyle wcześnie, że musimy czekać aż zostanie otwarty sklep, aby kupić mleko do muesli. Przy zakupach mała pomyłka sprzedawcy – policzył dodatkowo jakieś pomidory za 3 euro, których nie kupowałem, ale grzecznie wszystko wycofał. Potem szybka jazda do Lindau, i tradycyjna kąpiel w Bodensee. Stamtąd też sprawnie przejeżdżamy przez Austrię do St Margarethen, i jemy trzecie śniadanie nad Renem. Jak zwykle w Szwajcarii ścieżki rowerowe prowadzą nas szybko i bezbłędnie, tyle że niemal zaraz po zjeździe z doliny Renu czeka nas 7 km długości i 500 m wysokości podjazd w kierunku Appenzell. Jedzie się ciężko bo nad nami ostre słońce.

W Appenzell dłuższą chwilę rozmawiamy z mieszkającym tutaj Polakiem. Stamtąd jedziemy jeszcze tylko kilka kilometrów, ponieważ zbiera się na burzę. Na szczęście udaje się nam znaleźć nocleg w stodole,bo burza jaka się rozpętuje trwa długo w noc. W oborze jest przytulnie, za ścianką krowy, tyle że wszędzie pełno much. Sympatyczny pies “Bari”, który jednak jest nieco zdezorientowany, bo raz chce żeby go głaskać, a raz gryzie… Krowy mają pełna mechanizację, łącznie z maszynką do czochrania po grzbiecie, która uruchamia się automatycznie gdy krowa stanie pod nią i trąci grzbietem. To chyba tu jest ta ojczyzna szczęśliwych krów, które dają mleko, z którego produkowana jest Milka…

Dzień 6, 06.07.2006 r.
Gonten – Horw
131.93 kmslonce

Budzeni co chwila przez muchy wstajemy rano razem z krowami :). Najpierw trochę zjazdu, a potem podjazdy ( i to multum). Ciężkie, do tego świeci ostro słońce. W końcu zaczęły się góry…. Za to widoczki Appenzellerlandu są śliczne. W połowie dnia pogoda lekko się załamała, z Wattwill jedziemy łagodnym podjazdem na przełęcz Ricken, kompletnie przykrytą przez siwe chmury. Na zjeździe okazuje się że taka pogoda nie jest po obu stronach góry :). Zjazd jest długi i piękny, i doprowadza nas do Rapperswill, Zaczyna świecić słońce. I znowu widzimy Zurichsee, tym razem bez kąpieli. Następnie przeprawiamy się przez góry do Zug, a tam znowu chmury. Przed Luzerną nawet padało. Oglądamy Luzernę, przepiękne miasto, z zamkami, mostami,kamienicami i Internetem za 4 ChF/10 min….

Dzwonimy do Silke, naszego umówionego gospodarza, ale numer nie istnieje…:) przynajmniej wg tego automatu co nadaje przez telefon… Choć nie istnieje to i tak nieźle sobie radzi, bo zjadł Tomkowi 10 zł za połączenie :). Jedziemy szukać noclegu… Ku naszej wielkiej radości znajdujemy nocleg w miejscu , gdzie się tego nie spodziewaliśmy… nad samym Jeziorem 4 Kantonów, na osiedlu bogatych domków jednorodzinnych. Okazało się że był jeden dom normalny, z normalną rodziną… nawet miał oborę i pole. Gospodyni okazuje się fantastyczną osobą, znakomicie mówiącą po angielsku…

Dzień 7, 07.07.2006
Horw – Realp
92,75 kmslonce

Sen od piątej rano przerywany werblami deszczu o namiot, ale nasza gospodyni rekompensuje nam pogodę pysznym śniadaniem w towarzystwie bardzo ładnej córki 🙂 Córka radośnie stwierdza, że po raz pierwszy w życiu widzi mamę rozmawiającą po angielsku 🙂 No, ale raj kiedyś musi się skończyć, także wyjeżdżamy w mżawce w trasę dokoła Vierwaldstattersee. Jezioro jest śliczne, i skąpane w chmurach przypomina niemal fiordy. Po drodze czeka nas rejs promem na drugą stronę jeziora,na którym jesteśmy zagadywani o cel trasy przez sympatycznego Szwajcara. Konsumujemy przy tym kanapki zrobione na drogę przez p. Heidi. Smak tych pysznych kanapek będzie nam towarzyszył przez pół wyprawy… Po przepłynięciu jedziemy dalej wzdłuż jeziora, oczywiście trasa rowerowa jest doskonale oznakowana, znów trafiamy na tunele tylko dla rowerzystów. Pniemy się ciągle pod górę, mijając Tellskapelle, czyli miejsce upamiętniające narodowego bohatera Szwajcarii – Wilhelma Tella. Zjeżdżamy do Altdorf, a następnie zaczynamy podjeżdżać doliną rzeki Reuss w kierunku Andermatt. Początkowo jest w miarę płasko, ale im wyżej tym bardziej ostry podjazd. Im bardziej w górę tym piękniejsze są również widoki. Ostatni odcinek przed Andermatt jest bardzo ostry, na dodatek poprowadzony częściowo stromymi długimi tunelami. Wreszcie wjeżdżamy w prześliczną polodowcową dolinę w której leży Andermatt. Nocujemy w oborze, w kompleksie pięćsetletnich zabudowań pasterskich przebudowanych na domek letniskowy Szwajcara pracującego w fabryce Victorinoxa. Co prawda gospodarze mówią tylko po niemiecku, co nie przeszkadza nam cały wieczór “gawędzić” przy kawie.

Dzień 8, 08.07.2006
Realp – Saxon
148,88 kmslonce

Z pewnym smutkiem opuszczamy nasze XV-wieczne schronienie i ruszamy na Furkę. Niżej widoki piękne i rozległe na całą dolinę. Niestety im wyżej, tym więcej mgły, aż w końcu dolina zniknęła. Podjazd był miejscami przyjemny, miejscami morderczy. Zrobiliśmy kilka odpoczynków i po przejechaniu 13 km podjazdu zameldowaliśmy się na Furkapass, ponownie…Na szczęście nic się nie zmieniła, tylko nie ma proporczyka, który zostawiliśmy 2 lata temu :). Tuż przed przełęczą wyjrzało słońce i towarzyszyło nam do końca dnia. Na zjeździe zatrzymaliśmy się jeszcze przy lodowcu Rodanu, na moment w Gletsch, a potem… 60 km zjazdu. Z początku bardzo ekscytującego, potem trochę mniej stromego, aż dolina rozszerzyła się na tyle by droga wydawała się płaską :). Cały dzień zjeżdżaliśmy doliną Rodanu w pięknym słońcu, ale niestety byliśmy znużeni. Po drodze przejechaliśmy przez historyczne miasto Sion. Na noc zatrzymaliśmy się u Portugalczyków (!) mieszkających 10 km przed Martigny. Akurat załapaliśmy się na grilla :), było zabawnie bo gospodarze mówili i jedli w tempie TGV a jedynym słowem po angielsku które znali była iberyjska wersja słowa eat – kit 🙂 czuliśmy się więc jak dzieci… Za to najedliśmy się do syta.

Dzień 9, 09.07.2006
Saxon – Sarre
98,81 kmslonce

Zaplanowana trasa jest nie do zrealizowania. Wstajemy wcześnie, żeby zdążyć na Mszę do Martigny, ale musimy czekać do 9.30. W między czasie udajemy się na poszukiwanie toalety. Tomek idąc w jednym kierunku szuka 40 minut, ja idąc w drugim – 5. Tuż po wyjściu spotykamy Polaków, którzy pracują tu na budowie. Wg ich relacji są tu bardzo drogie mieszkania – skarżą się, iż płacą tygodniowo 600 euro za wynajem (?!). Ruszamy powoli w górę. Początkowe 17 km podjazdu jest łatwe, a potem zaczyna się źle, gorzej źle, tunel, źle, itd… podjazd pod GSB jest naprawdę wymagający, a najdłuższy tunel (na szczęście częściowo odkryty) ma około 5 km. Przy wjeździe do właściwego tunelu GSB spotykamy Holendrów, którzy również jadą na górę z sakwami. Z tego miejsca czeka nas jeszcze 7 km. Spotykamy tutaj również “naszych” Polaków z Martigny. Drogę komentują tradycyjnie polskim: “Zajebista góra tam jest, odpocznijcie”.

Zaczynamy podjeżdżać, i rzeczywiście ostatnie kilometry są bardzo ciężkie. Kilkukrotnie się zatrzymujemy. Jesteśmy zawiedzeni, bo nie widzimy żadnego bernardyna. Zjazd do Aosty jest bardzo długi i szybki. Na dole spotykamy sympatycznego motocyklistę na chełmskich rejestracjach, który proponuje wspólne oglądanie meczu. Miasteczka wyglądają na wymarłe. Nagle w całym mieście wybucha gwałtowny okrzyk, klaksony itp. No ta, właśnie Włosi grają mecz o mistrzostwo świata i strzelili gola. Chcąc nie chcąc udajemy się na camping. Całą noc trwa impreza…

Dzień 10, 10.07.2006
Sarre – Aime
96,66 kmslonce

Rano wstajemy godzinę później, co jest doskonałym pomysłem. Już nie widać kto zdobył mistrzostwo świata. 😉 Jemy musli z kisielem i ruszamy w drogę przy okrzykach: Polonia! Polonia! stojących na campingu Włochów. Jedziemy na "małego" Bernarda. Pogoda bardzo słoneczna, co pogorszyło samopoczucie na podjeździe. Drugą stroną medalu były fantastyczne widoki z monumentalnym Mont Blanc na czele. W skwarze podjeżdżamy 23 km z wieloma tunelami i serpentynami. Pogoda straszna, ale widoki to rekompensują z nawiązką. Jazdę można określić jako pogoń za przerwą w cieniu. Na przełęczy widoki kapitalne, masa zdjęć, dużo śniegu i tylko trochę chłodniej :-). Zjazd piękny, tylko droga nieco gorsza. Na dole robimy zakupy i po naradzie (wywołanej małą kontuzją kolana Łukasza) postanawiamy zjechać w dół doliną omijając tym samym resztę przełęczy, które mieliśmy w planach pokonać. Jak się miało później okazać, decyzja była jakże trafna :).

Znajdujemy nocleg na polu zdominowanym przez ślimaki, po czym w miejscu gdzie mieliśmy rozbijać namiot zaskoczył nas jakiś wesoły Francuz pytając "English? Deutsch?" I zapytał czy nie wolelibyśmy nocować u niego na polu. Trawę miał ładniejszą :), zresztą jego propozycja była zdecydowanie korzystniejsza. Koniec końców wylądowaliśmy w małym domku stojącym obok basenu, gdzie na podłodze leżały dwa dmuchane materace 🙂 W roli strażnika noclegu wystąpił udomowiony bokser, który pożerał resztki naszego makaronu z sosem.

Poprzedni artykuł
bike2capes – trasa
Kolejny artykuł
bike2capes -relacja dzień po dniu, część 2