Wyprawy rowerowe i nie tylko...

Góry, GSB

Główny Szlak Beskidzki – relacja

Minęło już ponad pół roku od wycieczki Głównym szlakiem Beskidzkim z Ustronia do Krynicy. 10 dni, sześć pasm górskich, niemal 250 kilometrów wędrówki. Wiosna zbliża się wielkim krokami, więc żeby zachęcić do wyruszenia na beskidzkie ścieżki, zapraszam do przeczytania relacji z jesiennej trasy czerwonym szlakiem…

Dzień 1.
Ustroń – Równica – Ustroń – Czantoria – Stożek.

Bezpośredni pociąg Kolei Śląskich zabiera mnie z Katowic do stacji Ustroń Zdrój gdzie znajduje się kropka wyznaczająca początek szlaku. Pogoda nie nastraja optymizmem, jest pochmurno, i miejscami o szyby pociągu uderza deszcz. Na szczęście po dojeździe na miejsce jest już nieco jaśniej, a miejscami przez siwe chmury prześwituje błękit. No to w drogę. Na dobry początek „mała runda honorowa” czyli wejście na Równicę. Droga początkowo wiedzie między zabudowaniami. Po wejściu w las przez chwilę wiedzie jeszcze łagodnie, ale kolejny odcinek jest już bardzo ostry. Po godzinie i kilku minutach dochodzę na szczyt. Przy schronisku jem drugie śniadanie, i ścinając serpentyny szybko schodzę do Ustronia Polany. Tam robię niewielkie zakupy, i rozpoczynam wymagające wysiłku podejście na Czantorię. Trasa wiedzie wzdłuż stoku narciarskiego i jest mocno nachylona. W ciągu niecałej półtorej godziny marszu trzeba wejść ponad 550 metrów w pionie! Od górnej stacji kolejki zaczyna się piknik. Mimo kiepskiej pogody odcinek na szczyt przemierzają tłumy spacerowiczów. Nie zatrzymuję się zatem na szczycie, tylko szybko skręcam w prawo, i po kilkuset metrach docieram do czeskiego schroniska, gdzie mogę skosztować specjałów niedostępnych po polskiej stronie – czyli zupy czosnkowej i lanej Kofoli 😉

Po obiedzie wracam na szczyt Czantorii i ruszam w kierunku Stożka. Droga wiedzie granicą, przez pierwsze kilometry aż do przełęczy Beskidek ostro w dół, a następnie mniejszymi i większymi podejściami i zejściami w stronę schroniska na Soszowie. Tam robię niewielki postój. W międzyczasie poprawia się pogoda. Ostatnie zadanie na dzisiaj – to wdrapanie się do schroniska na Stożku, które leży niemal na samym szczycie. Mimo niewielkiej różnicy wysokości podejście jest krótkie, i przez to strome. W schronisku – tłok i niezwykle „uprzejma” pani, która na hasło iż nie mam rezerwacji z wielką łaską kieruje mnie do wypełnionego nawet nie w połowie pokoju ośmioosobowego. Przyjemność ta kosztuje 31 zł, czyli tyle samo co w nowym schronisku na Markowych Szczawinach. Na odchodne dostaję komunikat: „jak Pan chce coś jeść, to już, bo kuchnia jeszcze tylko działa 15 minut i nikt na Pana nie będzie czekał!” Zachęcony tymi miłymi słowami ruszam w te pędy zamawiać. Niestety cena i jakość posiłku jest wprost proporcjonalna do ceny i jakości pokoju. Zaspokoiwszy nieco głód udaję się na spoczynek.

Dzień 2.
Stożek – Kubalonka – Stecówka – Barania Góra -Węgierska Górka

 

 

Rano pogoda jest już całkiem dobra. Ruszam żwawo, gdyż chcę zdążyć na Mszę św., która jest o 11:00 w drewnianym kościółku na oddalonej o trzy godziny marszu Stecówce. Jest 8:30 😉 Na szczęście prawie cała droga jest mi dobrze znana. Na odcinku do Kubalonki udaje mi się „urwać” 20 minut z czasu z tabliczek. Kupuję wodę, i teraz czeka mnie półtora kilometra marszu asfaltem na przełęcz Szarculę. Od kilku lat asfalt jest w nienagannym stanie (zapewne ze względu na bliskie sąsiedztwo z zameczkiem prezydenckim). Z Szarculi szlak nie idzie jednak najprostszą asfaltową drogą w stronę Stecówki, tylko kluczy po okolicznych wzgórzach. Na miejsce docieram o 11:15. Po mszy kieruję się na chwilę w stronę prywatnego schroniska na Stecówce. Ze Stecówki czerwony szlak wiedzie grzbietem wiodącym równolegle do doliny Czarnej Wisełki. Początkowo wznosi się do góry, by następnie sprowadzić do samej doliny Czarnej Wisełki. Po kilkuset metrach marszu asfaltem, szlak skręca w lewo, by ścinającym zakręty drogi dojazdowej do schroniska podejściem doprowadzić do najbardziej uroczego schroniska w polskich Beskidach 😉 Budynek faktycznie ma urok bloku z wielkiej płyty. Po wejściu do środka nie jest lepiej. Poproszę żurek. Ale już nie ma. No to Fasolkę. Ale to trzeba będzie czekać. Ile? A z pół godziny. A coś krócej niż pół godziny? No to może placki? Kupiłem, ale znowu jakość i ta cena…. Bezcenne… Taki już chyba urok gromadnie uczęszczanych schronisk w Beskidzie Śląskim, które ciągną profity z popularności niekoniecznie dbając o jakość, bo klienci i tak sami przyjdą. Ruszam na szlak.

Na trasie do szczytu Baraniej Góry ciągnie cały czas potok ludzi. Mam obawy przed dojściem na szczyt. Gdy byłem tu ostatnim razem na szczycie był las. Teraz…. Szkoda gadać. Zbocza Baraniej i otaczających wzniesień to istne cmentarzysko drzew. Przerażający widok. Tylko wielkie tablice informują, że to nie wina leśników tylko insektów, które atakują drzewa. Czy będzie mi jeszcze kiedyś dane zobaczyć las w tym miejscu? Niewielkim pocieszeniem są rozległe widoki, które teraz dostępne są bez wchodzenia na wieżę widokową. Tłumy ludzi kończą się…. 10 metrów poniżej szczytu. Schodzę w stronę Magurki Wiślańskiej. Od tej pory spotykam do końca dnia już tylko 5 osób na szlaku. Wędruję najpierw na przełęcz oddzielającą Baranią od Magurki, a następnie po krótkim podejściu Magurkę Wiślańską.. Stamtąd już łagodnym grzbietem przez Magurkę Radziechowską schodzę w stronę Węgierskiej Górki. Schodzę…. Aż tu nagle na mojej drodze staje Glinne. Wyrywa mnie z monotonii zejścia kilkuset metrowym bardzo stromym podejściem. Jakby tego było mało, po zejściu Glinnego w las czeka mnie slalom przez świeżo wycięte drzewa, które przez niemal kilometr tarasują szlak. Do Węgierskiej Górki docieram tuż przed zmrokiem. Na szczęście w pierwszym napotkanym pensjonacie są wolne miejsca, i za 30 złotych mam do dyspozycji pokój z łazienką i czystą pościelą. Miła odmiana po schronisku na Stożku. Dzisiejszy dzień był długi, i dopiero po tym jak siadłem w fotelu odczułem jak trudny.

Dzień 3.
Węgierska Górka – Rysianka – Hala Miziowa

Kolejny dzień to znów nieco gorsza pogoda. Nieco – chmury unoszą się nisko nad Węgierską Górką. Na szczęście nie pada, ale kto wie co jest wyżej. Zwiedzam z zewnątrz fort „Wędrowiec” – jeden z niemych świadków bohaterskiej obrony Węgierskiej Górki w pierwszych dniach II Wojny światowej. Jeszcze parę kilometrów asfaltem przez Żabnicę i szlak skręca w prawo do góry. Przez pierwsze kilometry konsekwentnie zwiększa wysokość, po czym wypłaszcza się sięgając przysiółek Abrahamów. Stamtąd jeszcze trochę podejścia i znajduję się przy prywatnym schronisku na Słowiance. Atmosfera nie nastraja do marszu – jest zimno, wilgotno i ponuro mimo iż nie pada.

Po krótkim postoju ruszam dalej. Jedynym pocieszeniem są przemykające kilka razy przez drogę sarny. Kilkanaście minut po wyjściu ze Słowianki zaczyna się podejście zboczami Romanki. Szlak nie osiąga szczytu (może to i dobrze, bo zbocza są bardzo strome), ale trawersuje zbocza wspinając się w stronę Hali Pawlusiej. Po drodze przechodzę przez kilka łąk, co powoduje, że moje buty są niestety w środku coraz bardziej mokre. Osiągam Halę Pawlusią, a po jeszcze kilku minutach podejścia schronisko na Rysiance. Tutaj zjadam ciepłą zupę i wypijam herbatę, co bardzo poprawia mi humor. Na szczęście pogoda troszkę się poprawia, widać już okoliczne szczyty. Ruszam więc raźnym tempem spod schroniska. Podejście do Trzech Kopców, gdzie szlak spotyka z powrotem słupki graniczne jest bardzo przyjemne, dopiero po kilkuset metrach wędrówki drogą graniczną zaczyna się bardziej uciążliwe podejście pod Palenicę. Po zejściu z niej jeszcze tylko jedno podejście na Munczolik, i już za kilkaset metrów wyłania się Hala Miziowa ze stojącym na niej schroniskiem… hotelem… jak to nazwać. W środku warunki są faktycznie niezłe, i przygotowane typowo pod narciarzy. Tym razem biorę jedynkę za 50 zł, ale jakość nie powala. Schodzę na obiad. Biorę pierogi. Po kilku minutach dostaję półmisek…. niestety prawie zimnych, widać, że odgrzewanych z mikrofalówki pierogów. Ale za to bufet nazywa się szumnie restauracją. Jedynym plusem jest wrzątek. Dostępny za darmo, bez proszenia, na dole w postaci…. Stojącego gotowego do obsługi samodzielnej czajnika bezprzewodowego. To naprawdę dobry pomysł.

Dzień 4.
Hala Miziowa – Głuchaczki – Markowe Szczawiny

 

Rano… na dworze zimno. Chmur jakby mniej niż wczoraj. Ale Babia – czyli dzisiejszy cel dalej w chmurach. Dzisiaj przede mną mniej emocjonujący etap trasy czyli ośmiogodzinne przejście między Halą Miziową a Markowymi Szczawinami. Pierwsze kilometry są proste, ścieżka wiedzie w lesie trawersując stoki Pilska, dopiero po dojściu do drogi granicznej niemal urywa się pionowo wiodąc bardzo ostro w dół w stronę przełęczy Glinne. Na przełęczy robię krótki popas, po czym najpierw krótkim, acz bardzo stromym podejściem wspinam się na Studenta, a następnie mniejszymi podejściami idę dalej stronę Głuchaczek. Po drodze jest jedno poważniejsze podejście na Jaworzynę.

Wspinając się drogą graniczną przegapiam moment gdzie szlak odchodzi od słupków i idzie równolegle, co powoduje, że muszę przez jakąś chwilę przedzierać się zarośniętą drogą graniczną. O ile na zejściu z Pilska jeszcze mijałem kilka osób, o tyle od przełęczy Glinne nie spotykam już nikogo, jedynie na zejściu z Jaworzyny mijam samotną turystkę. Na Głuchaczkach po sezonie – głucha cisza, baza zwinięta, Po posiłku zatem zaczynam podejście na Mędralową. Nie jest ono bardzo wymagające, aczkolwiek ma kilka ostrych odcinków. Po wejściu na grzbiet podziwiam widoki z Hali szczytowej… wtem nagle… Z lasu wyłania się …. Szkot. Starszy Pan, w spódniczce i podkolanówkach. Dudy pod pachą. Myślę – źle ze mną, trzeba usiąść odpocząć. Za Szkotem jednak z lasu wyłania się grupa ludzi w różnym wieku, w większości z dudami, gajdami, i innymi podobnym instrumentami. Po dojściu na szczyt Mędralowej okazuje się że jest to grupa uczestników międzynarodowego festiwalu Gajdovacka w Oravskiej Polhorze, którzy wybrali się na wycieczkę na Najsevernejsi bod Slovenska, czyli najbardziej wysunięty na północ punkt na mapie Słowacji. Aby uczcić zdobycie szczytu każda z osób wykonuje mini koncert na swoim instrumencie.
Po chwili folkloru schodzę na przełęcz Jałowiecką. Z racji bliskości Babiej Góry pojawia się na szlaku coraz więcej turystów. Z przełęczy Jałowieckiej jeszcze niewielkie podejście, i już po chwili szlak czerwony odgałęzia się w lewo od szlaku wiodącego na Małą Babią Górę granicą, aby tzw. Górnym Płajem skierować się w stronę schroniska na Markowych Szczawinach. W schronisku oczywiście tłok. Jakoś ciężko przyzwyczaić mi się do marmurów i afrykańskiego drewna mając w pamięci stare przytulne schronisko w którym spałem tyle razy… ehhh…
Dzisiejszy budynek w niczym nie przypomina starego. Jedynie chyba wyryty napis w drewnie sugerujący zwrot naczyń jest przeniesiony ze starego budynku. Dużo ludzi, średnia atmosfera powodują, że szybko udaję się spać.

Dzień 5
Markowe Szczawiny – Babia Góra – Krowiarki – Polica – Schr. na Hali Krupowej

 

Rano wszyscy zrywają się o 5:30, jakby do ataku szczytowego na ośmiotysięcznik. Wstaję i ja, choć bez przekonania, gdyż chciałbym skorzystać jeszcze z kuchni, która zaczyna pracę od 8:00. Na szczęście bufet otwierają nieco wcześniej więc korzystam z wrzątku do śniadania. Ruszam w trasę. Najpierw na przełęcz Brona, a następnie znów wzdłuż słupków granicznych w górę na szczyt. Na trasie nie spotykam wiele osób, większość decyduje się jednak na wejście Percią Akademicką. Od wysokości 1500 m n.p.m. widoki zmieniają się dynamicznie za sprawą przetaczających się przez szczyt chmur.

Co jakiś czas widać majaczące w oddali Tatry, by po chwili widoczność spadała do 10 metrów. Na szczycie jest już kilkanaście osób. Siedzę chwilę, nie spiesząc się, gdyż łączny dzisiejszy odcinek to zaledwie 16 km. Po pół godzinie decyduję się ruszyć dalej. Od strony Krowiarek czerwonym szlakiem płyną tysiące turystów. Jeden za drugim… Zejście w stronę przełęczy początkowo jest łatwe potem coraz bardziej daje się we znaki swoją stromizną. Schodzę jednak szybko, mając nadzieję na jak najszybsze ominięcie tłumów. I mam rację – po minięciu przełęczy do końca dnia spotykam może z 10 osób… Ścieżka wiedzie w gęstym lesie najpierw na Cyl Hali Śmietanowej, a później już równie łagodnie na Policę. Na samym szczycie pojawiają się widoki na zbiornik orawski, niestety znów przez połamany las. Teraz już przede mną tylko 30 minut zejścia do schroniska na Hali Krupowej. W pewnym momencie słyszę zbliżający się huk. Samolot? Nie, to motocykle. Grupa wyrostków na motocyklach wybrała się w góry, i oczywiście trzeba zejść ze szlaku, bo on nie patrzą na nikogo ani na nic. Na szczęście jak szybko się pojawili, tak szybko znikają. Dochodzę do schroniska, gdzie spotykam osoby, które spotkałem już na poprzednim noclegu, po chwili dołącza także kilka nowych. W miłej atmosferze spędzamy wieczór przy pysznym jedzeniu ze schroniskowej kuchni.

Dzień 6.
Hala Krupowa – Rabka – Maciejowa

 

Rano – błękitne niebo i słońce zwiastują piękny dzień. Przede mną najpierw długa droga w dół, aż do Bystrej, potem kilkanaście kilometrów polami lasami, ale też i asfaltem, a na sam koniec godzinne podejście do schroniska na Maciejowej. W sumie kilometrów sporo, także wychodzę wcześnie posilony jajecznicą ze schroniskowej kuchni. Zgodnie z planem szybko docieram do Bystrej. Tam przekraczam mostem rzeczkę Bystrą, a kilkaset metrów dalej Skawę. Na szczęście stan wody jest tak niski, że woda sięga kostek, co pozwala na bezproblemowe przejście przez rzekę. Jeszcze kilkanaście minut marszu wśród pól i już jestem w Jordanowie. Tam robię większe zakupy na czas przejścia przez Gorce.

Z Jordanowa najmniej przyjemny fragment całej trasy. 7 kilometrów wiodących asfaltem, najpierw wzdłuż ruchliwej drogi krajowej numer 28, a następnie boczną drogą przez Skawę. W Skawie droga skręca i niewielkimi podejściami prowadzi mnie w stronę Rabki. Po pewnym czasie las staje się coraz bardziej zaśmiecony, żeby nie powiedzieć zas… To niechybny znak, że zbliżam się do kolejnej ruchliwej drogi, czyli Zakopianki. Na szczęście droga tylko krzyżuje się ze szlakiem, ale jej szum jest słyszalny jeszcze przez ponad kilometr. Teraz już tylko w dół, wzdłuż łąk aż do Rabki. Niestety oznakowanie na tym odcinku jest fatalne, całe szczęście że mam GPS. W Rabce szybkie zakupy i odpoczynek w odnowionym pięknym Parku Zdrojowym. Chyba odzwyczaiłem się przez te kilka dni od takiej ilości ludzi 😉 Teraz szlak wiedzie przez park i dalej wzdłuż domów, wyprowadzając na wzgórze za miastem. Wychodząc za ostatnie zabudowania widać już dzisiejszy cel – Maciejową. Najpierw szlak wiedzie prosto wzdłuż pól, ale po chwili podrywa się gwałtownie, i wiedzie na szczyt Maciejowej. Ostatnie metry podejścia są już mocno wymagające wysiłku. W nagrodę po dojściu do schroniska mogę podziwiać zachodzące słońce i Babią Górę w oddali, a z kolei w południowej części horyzontu widać wyraźnie grzbiet Tatr.

Dzień 7.
Maciejowa – Turbacz – Studzionki

Kolejny dzień dobrej pogody. Dzisiaj dla odmiany dzień odpoczynku, a przynajmniej tak mi się wydaje. Pierwszy odcinek do schroniska na Starych Wierchach jest niewymagający i wiedzie przez las. Schronisko to osiągam po godzinie marszu, także nie zatrzymuję się zbyt długo, tylko ruszam dalej.
Szlak teraz widzie zdecydowanie pod górę najpierw wspinając się pod Obidowiec. Tam przez dłuższą chwilę znów jest płasko, po czym czeka mnie kolejne wymagające podejście pod Rozdziele. Stamtąd już jest niedaleko do szczytu Turbacza ogołoconego z lasu. Przez ostatnie kilkaset metrów czuję na swoich plecach oddechy wycieczki licealistów. Hałaśliwa grupa pod nadzorem pracownika GPN dopada mnie na szczycie, zaraz potem ze schroniska dochodzi kolejna. Zmykam więc czym prędzej do schroniska. Moje wspomnienia stąd nie są zbyt miłe, podczas naszego ostatniego pobytu tutaj mimo fatalnej pogody tłok był taki, że do spania na glebie była kolejka na kilkadziesiąt osób. Teraz nie jest lepiej – bufet jest oblężony przez stado nastolatków czekających na herbatę i szarlotkę i komentujących głośno swoje wczorajsze ekscesy. Sama przyjemność.

Podziwiam zatem przed schroniskiem przez dłuższą chwilę zamgloną panoramę i ruszam dalej. Tutaj zaczyna się dla mnie terra incognita. Do tej pory co najmniej 80% szlaku kiedyś przeszedłem. Na wschód od Turbacza nie chodziłem nigdy, z wyjątkiem Beskidu Niskiego. Na dobry początek podziwiam przez chwilę panoramę Hali Długiej. Bardzo urocze miejsce. Wchodzę na Kiczorę, i tuż za jej szczytem zajmuje mi dłuższą chwilę podziwianie widoku na Tatry, Jezioro Czorsztyńskie, pasmo Lubania, i zamglone Pieniny. Podziwiam tak skutecznie, że w ostatniej chwili omijam wygrzewającą się na poboczu ścieżki żmiję. Teraz czeka mnie długie, i w ostatnim odcinku monotonne zejście w stronę przełęczy Knurowskiej. Na samej przełęczy odpoczywam chwilę widząc co mnie czeka. Na ostatnim odcinku do Studzionek nie ma długich podejść, jest za to mnóstwo krótkich, acz bardzo stromych ścieżek, które strasznie mnie irytują, gdyż myślami jestem już na noclegu, którym ma być stacja turystyczna p. Chrobaków. Ale koniec końców, po niecałej godzinie marszu od przełęczy docieram na nocleg, gdzie w nagrodę czekają na mnie piękne widoki na Tatry.

Dzień 8.
Studzionki – Luboń – Krościenko n/Dunajcem.

Kolejny dzień ma przebiegać pod znakiem zapowiadanej zmiany pogody. Na popołudnie prognoza pogody przewiduje silne opady, połączone z możliwymi burzami. Wstaję więc o 6:00, i wychodzę ze śpiącego domu o 6:45. W nagrodę mogę oglądać piękne widoki na góry oblane światłem wschodzącego słońca. Dzisiaj w planach mam dojście aż na Przehybę, ale zastanawiam się, czy uda mi się to przed deszczem. Na dobry początek droga wiedzie łagodnie, a co jakiś czas po prawej stronie mogę podziwiać widoki na południe, gdzie leży zasłonięte chmurami Jezioro Czorsztyńskie, a za nim we mgle widać Tatry. Po jakimś czasie podejście staje się bardziej wymagające, ale dopiero sama końcówka podejścia na Lubań jest naprawdę ciężka. Na niewielkim odcinku trzeba pokonać ponad 150 metrów w pionie, więc wysiłek jest spory. Na szczycie odpoczywam chwilę.

Podziwiam widoki na Pieniny z jednej strony i Tatry z drugiej. Poniżej szczytu znajduje się baza namiotowa, jednak ze względu na to, że jest po sezonie łąka jest prawie pusta. Teraz czeka mnie zejście do Krościenka. Po drodze po raz pierwszy rozległy widok na Beskid Sądecki. Widać Przehybę z charakterystyczną wieżą telewizyjną, widać też Radziejową. Schodzę na dół, zerkając co chwila w niebo. Pogoda jeszcze jest w porządku, ale gdy dochodzę do miasteczka i siadam na chwilę przy słynnych lodach w momencie zrywa się gwałtowny wiatr i nie wiadomo skąd nadchodzą czarne chmury. Decyduję się zatem zostać w Krościenku i skorzystać z noclegu na kwaterze. Z wyborem nie ma problemu, dlatego po chwili mam już do dyspozycji pokój z łazienką na korytarzu za cenę 35 zł. Po godzinie okazuje się, że decyzja była słuszna, gdyż chmury i deszcz już o 15:00 skutecznie sprawiają wrażenie jakby był późny wieczór.

Dzień 9.
Krościenko n/Dunajcem – Przehyba – Radziejowa – Kordowiec

Padało od popołudnia przez całą noc. Rano też nie wyglądało to najlepiej. Burzy nie było, ale cały czas siąpi deszcz. Decyduję się zatem wyciągnąć z plecaka przeciwdeszczowe zabezpieczenia i ruszam na trasę. Mgła ogranicza widoczność, ale szybko osiągam pierwsze wzniesienie dzisiaj – Dzwonkówkę. Z niej ostre zejście sprowadza mnie na przełęcz, przy rozmiękniętej ziemi miejscami jest dość niebezpiecznie. Teraz zaczyna się najbardziej strome podejście w kierunku Przehyby. W ciągu kilku kilometrów droga jednostajnie i ostro wiedzie w górę. Na szczęście deszcz miejscami ustaje. Po drodze mijam kilka osób. Niebo cały czas jest zachmurzone, mgła nie pozwala zobaczyć nawet przekaźnika telewizyjnego który znajduje się tuz przy szlaku. Dochodzę do schroniska. W ogromnej jadalni jestem sam. Posilam się zupą i naleśnikami, i decyduję się ruszyć dalej. Po drodze sprawdzam, czy będzie możliwość zatrzymania się w chacie na Kordowcu. Teraz droga wiedzie już dużo łagodniej, niestety wzmaga się deszcz.

Na szczycie Radziejowej pada już bardzo mocno. Powoduje to, że ostre zejście na przełęcz Żłobki jest bardzo uciążliwe. Teraz jeszcze krótkie podejście na Wielki Rogacz, dosłownie kilkadziesiąt metrów podejścia. Przechodząc szlakiem zboczami Rogacza nagle słyszę dziwne dźwięki dochodzące z lasu poniżej. Wyobraźnia pracuje, więc przyspieszam kroku. Dopiero na noclegu dowiaduję się, że były to odgłosy jeleni. Teraz długie zejście, na szczęście wygodną ścieżką w stronę Rytra. Po drodze mijam obelisk ustawiony w miejscu szkoły wspomnianej w książkach Marii Kownackiej. Moja dzisiejsza trasa kończy się w Kordowcu, gdzie znajduje się budynek innej dawnej szkoły, która obecnie pełni rolę niewielkiego prywatnego schroniska. Z okna mojego pokoju rozlega się widok na dolinę Popradu.

Dzień 10.
Kordowiec – Rytro – Hala Łabowska – Jaworzyna – Krynica

Ostatni dzień! Wyruszam z samego rana wraz z gospodarzem, który jedzie do pracy. Na dole w Rytrze jem śniadanie, i rozpoczynam wspinaczkę. Niestety gubię parę razy szlak. Dzisiaj pogoda jest już zdecydowanie lepsza. Dolina spowita jest mgłą, zatem po wyjściu nieco wyżej rozlega się przepiękny widok na całą Kotlinę Sądecką z zalegającymi mgłami. Chwilę odpoczywam w prywatnym schronisku Cyrla, a następnie ruszam dalej w stronę Hali Łabowskiej. Krajobraz jest nieco inny niż w Gorcach. W Beskidzie Sądeckim jest dużo więcej lasów liściastych, co powoduje, że mienią się one wieloma kolorami.

Spacerowym tempem docieram do Hali Łabowskiej. Tam uzupełniam kalorie za pomocą żurku i pierogów. Szlak wiedzie dalej bardzo łagodnie, na początku obniżając się, a po godzinie marszu wznosząc się ku Jaworzynie. Na samą Jaworzynę docieram o 15:00. Na szczycie piknik z jarmarkiem i Gubałówką. 😉 Zdecydowanie nie jest to miejsce przyjazne turyście z plecakiem. Jedynym pozytywnym akcentem jest pogoda, która pozwala po raz ostatni podczas tego wyjazdu zobaczyć Tatry, które widać jak na wyciągnięcie ręki. Teraz zostaje mi jedynie zejście do Krynicy. Szlak jest zupełnie nieuczęszczany, no może z wyjątkiem śladów papieru toaletowego… Koło Diabelskiego Kamienia szlak kluczy tak, że gubię go na chwilę. Sytuacji nie ułatwia fakt, że ścieżka przecinana jest wielokrotnie przez nartostrady. Schodzę do asfaltu w Czarnym Potoku. Dzwonię do PTTK z pytaniem o nocleg, jednak dowiaduję się że miejsc wolnych brak. Zostaje mi szukanie kwatery… lub… Dzięki dobrodziejstwu posiadania sprytnofona sprawdzam szybko rozkłady, i dowiaduję się że za dwie godziny mam bezpośredni PKS do Katowic! Na nieszczęście czeka mnie jeszcze krótkie, acz ostre podejście zboczami Krzyżowej. Biegnę więc niemal, dopingują mnie taśmy przypięte na drzewach świadczące o niedawnym festiwalu biegowym 😉 Przy końcu lasu zatrzymuję się, żeby przebrać się w cywilny zestaw ciuchów. Na dworzec docieram pół godziny przed odjazdem. Chętnych jest dość sporo, część ma wykupione bilety, ale na szczęście udaje się dostać do środka. Do Katowic docieram przed 22:00.

Poprzedni artykuł
Lysohorská běžecká magistrála – czyli biegówki w Czechach
Kolejny artykuł
Izrael na własną rękę – informacje praktyczne