Sporo czasu już minęło od kolejnego wyjazdu do Izraela, i wypadałoby go w kilku słowach podsumować.
Naszą podróż rozpoczęliśmy tym razem od niewielkiej miejscowości Ramla, leżącej kilka kilometrów od lotniska Ben Guriona. Po kilku odmowach gospodarzy z Airbnb, którzy najwyraźniej nie mieli ochoty na pobyt gości na jedną noc, i dziwnym przypadkiem mieli w tym momencie delegacje, wyjazdy służbowe i inne obowiązki 😉 Tym sposobem wylądowaliśmy na jednym z ostatnich pięter widocznych z daleka nowoczesnych wieżowców. Chyba nie muszę dodawać, że przywitał nas piękny widok na całą okolicę. Gospodarza widzieliśmy może pięć minut w ciągu naszej całej wizyty w tym miejscu, za to mieliśmy okazję porozmawiać przez chwilę z reinkarnacją (a przynajmniej miałem takie wrażenie) Steve’a Jobsa, który przywitał nas leżąc na kanapie z Macbookiem na kolanach.
Rano opuściliśmy gościnne progi Ido, i przez arabską dzielnicę Ramli powędrowaliśmy na pociąg. Pociągi w Izraelu to czysta przyjemność. Na każdej stacji i w każdym pociągu bezpłatne wi-fi. Po godzinie jazdy zameldowaliśmy się na „dworcu Zoo”, czyli stacji Jerusalem Biblical Zoo station. O miejscu tym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest położone w centrum miasta. Trochę czasu zajęło nam ogarnięcie z którego przystanku i o której odjedzie nasz autobus.
Pierwszym punktem zwiedzania w Jerozolimie był instytut Yad Vashem. Z prozaicznego powodu – był piątek, godzina 11:00. Za kilka godzin w Jerozolimie zaczynał się szabat który akurat tym razem przedłużał się aż do niedzielnego wieczora świętem Szawuot. Trochę to komplikowało nasze plany, ale wszystko da się ominąć.
Dopiero po zwiedzeniu Yad Vashem udaliśmy się w poszukiwaniu naszego noclegu, którym był tym razem pokój u Reyzl położony kilka minut piechotą od murów Starego Miasta. Resztę dnia zajęła nam tradycyjna ścieżka zwiedzania Jerozolimskich starożytności 😉
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Góry Oliwnej i wyjazd do Betlejem. Żeby atrakcji było więcej, schodząc ze schodów w cerkwi Marii Magdaleny przeciąłem sobie palec u stopy, co pod znakiem zapytania postawiło moją kąpiel w Morzu Martwym w kolejnych dniach. Po dojściu na szczyt Góry Oliwnej znaleźliśmy aptekę, której właściciel chyba odczytał w myślach, że dwa lata temu przeklinaliśmy miejscowych złodziei, który opróżnili portfel mojej mamy, i postanowił podarować za zupełną darmochę komplet plastra i bandaża potrzebny do ozdobnego opakowania mojego palucha.
Resztę dnia zajął nam wyjazd do Betlejem.
Kolejny dzień został opisany we wpisie o Wadi Qelt. Fantastyczne miejsce, w które kiedyś na pewno jeszcze wrócę. Dzięki zbiegowi przypadków znaleźliśmy nocleg na dzikiej plaży nad Morzem Martwym. Cudowne miejsce!
Kolejny dzień – męczący i wariacki. Ktoś może napisać, że głupotą jest pchać się w upale dwieście kilometrów na południe, by zaraz potem uciekać z powrotem do Tel Avivu ale… dla mnie samo podróżowanie jest na tyle atrakcyjne, że nie przeszkadzały mi te godziny spędzone w cieniu drzewka na drodze numer 90, czy w oczekiwaniu na autobus w Ein Bokek. No dobra, miałem chwilę kryzysu stojąc w ciasnym autobusie do Eilatu, ale wszystkie trudy wynagrodził nam nocleg na plaży, gdzie dzięki bezinteresowności naszego sąsiada mogliśmy za darmo podziwiać rafę koralową.
Ostatni dzień – dla koneserów lotnictwa. Lot z Eilatu do Tel Avivu to zaledwie 45 minut, wykonywany za to pięknym Boeingiem 757. Po drodze widoki na Morze Martwe i Pustynię Judzką, a na lotnisku w Eilacie potraktowani zostaliśmy jak VIPy, mając osobistą eskortę przy każdym elemencie odprawy 😉 W Tel Avivie starczyło czasu na krótki wypad na plażę… i na tym kończy się nasza wycieczka.