18 października 2011 r.
Dzisiaj wyjeżdżamy z Imlil. Wstajemy niespiesznie zmęczeni dwoma dniami wędrówki. Taksówkarz jest umówiony przed południem, a na dzisiaj mamy tylko w planach dotrzeć do Marrakeszu, więc nie musimy się nigdzie spieszyć. Ból głowy przeszedł, więc nie jest źle. Oczywiście na wyjściu musimy jeszcze trochę podroczyć się z gospodarzem, żeby utrzymać wynegocjowaną cenę, bo Berber oczywiście twierdzi, że nic takiego nie mówił przedwczoraj, ale w końcu wychodzi na nasze.
Nasz cel na dzisiaj – Marrakesz. Po paru godzinach jazdy kierowca zostawia nas tuż obok placu Jemma-el-Fna. O tej porze plac jest pustawy, snują się jedynie Marokańczycy w ludowych strojach pozujący do zdjęć. Zanim rozejrzymy się po okolicy najpierw musimy znaleźć hotel. Za radą z przewodnika znajdujemy w jednej z uliczek medyny małe zagłębie hotelowe, i meldujemy się w hoteliku Aday. Na ostatnim piętrze mamy do dyspozycji jeden pokój dla 5 osób. Jest czysto, nawet przytulnie, miło. Jest nawet wi-fi! Na dodatek mamy do dyspozycji dach, na którym można obserwować marokańskie niebo, a nawet spać!
Idziemy na zwiedzanie miasta. Zaczynamy od zjedzenia tadżinu i kuskusu w jednej z knajpek, a potem włóczymy się po medynie. Tutejsza medyna jest inna od tej w Fezie, nieco bardziej przestronna i jakby „nowsza”. W XIX wieku podczas gdy Maroko pozostawało pod rządami francuskimi medyna została odnowiona, i nieco uporządkowana. Mimo jednak że uliczki są szersze i a medyna bardziej przestronna, już zaraz za placem Dżemma el-Fna wkraczamy w jeden niekończący się bazar. Mijamy kolejne suki, na których można zakupić pamiątki, ale również i tkaniny, wyroby skórzane, drewniane, przyprawy i słodycze. Gdy wracamy ściemnia się. Plac o tej porze zupełnie zmienia swoje oblicze. Zaczyna się przedstawienie, które dla części będzie miało w sobie coś z magii, a dla innych będzie turystyczną komercją. Oprócz stoisk z sokiem z cytrusów pojawia się setki stoisk z jedzeniem. Wjeżdżają wózki, Marokańczycy rozkładają stoiska, zapalają światła. Kucharze zachwalają swoje potrawy w różnych językach w zależności od narodowości przechodzących (dla Polaków mają zestaw: dobra dobra zupa z bobra, i Robert Makłowicz). Oprócz kucharzy pełno jest wróżbitów, samozwańczych kaznodziei, bajarzy i innych cudaków. Trzeba oczywiście uważać na naciągaczy, ale ta właśnie mieszanka turystycznej cepelii i miejscowych tradycji składa się właśnie na atmosferę tego miejsca. Gdy wracamy do hotelu i siadamy przy herbacie na dachu naszego hostelu jeszcze długo słychać gwar placu i światła setek stoisk.