Wyprawy rowerowe i nie tylko...

Góry, Prokletije

Prokletije, dzień 7, czyli wehikuł czasu

29 czerwca 2015 r. Cerem – Balqina

Ten dzień zaczął się w sumie źle. Z dwóch powodów. Widma głodu (jeszcze odległego, ale już widocznego…) oraz kąpieli jednego z nas. Ale źle nie było. Po kolei jednak…

Wstaliśmy, umyliśmy się w rzece (a raczej nad rzeką) z niepokojem patrząc na niski pułap chmur. Zebraliśmy obozowisko i udaliśmy się do „centrum” wsi. Obeszliśmy rzeczkę przez bród, a raczej brodzik i po przejściu około kilometra znaleźliśmy się przy pomniku jakieś 200 metrów od miejsca noclegu. Okazało się, że za domostwami, które widzieliśmy wczoraj nie ma kolejnych… Pomnik wyglądał jak nasze pomniki wdzięczności Armii Czerwonej, ale był pozbawiony tablic i sprawiał wrażenie, jakby przed laty był najlepiej utrzymanym obiektem we wsi. Skwerek już zaniedbany, ale wciąż pomalowany na biało górował ponad domostwami.

prokletije706

Udaliśmy się „na zakupy”. Ponieważ sklepu nie zauważyliśmy 😉 to chodzimy „od domu do domu”. Tu zamknięte, tam zamknięte… I wraca wreszcie Marek z Łukaszem niosąc pół albańskiego chleba, odrobinę sera i 2 pomidory. Ten posiłek kosztował ich 5 euro, ale argumentów do negocjacji nie mieliśmy. Krótkie spojrzenie na mapę i ponieważ wszystkie osady do Plavu wyglądały na mniej cywilizowane od Cerem to zaczęło do nas docierać, że być może musi nam wystarczyć to co mamy w plecakach.

Ponad Cerem

Ponad Cerem

Opuszczamy wieś serpentynami w gęstym, liściastym lesie. Zaczyna mżyć. Stromo i ponuro. I jeszcze but Łukasza przekraczając potok zamiast na jednym z głazów wolał jednak znaleźć niżej położone i mniej suche miejsce. Znacznie niżej… Przymusowy, krótki postój na obdukcję. Wszystko w porządku – idziemy dalej. Po kilkudziesięciu minutach wychodzimy na piękną polanę i żałujemy, że choć padać przestało, to chmury nie chcą udostępnić nam widoków bo chyba byłyby piękne… Ścieżka przez polanę nadal jednak systematycznie się podnosi, więc powoli dochodzimy do końca polany, a tam unosi się dym. Panowie, knajpa! Okazuje się, że oprócz standardowych coli i piwa chłodzonych w lodówce (znaczy w beczce, przez którą przepływa woda ze strumienia) można dostać ciasteczka, batony, krakersy. I to w całkiem atrakcyjnych cenach. Uzupełniamy więc glukozę i niechętnie zbieramy się by iść dalej.

Ale tutaj nie ma przejścia!

Ale tutaj nie ma przejścia!

Szeroką drogę pokrywa błoto oraz gigantyczne kałuże pokazujące jaki deszcz musieliśmy szczęśliwie minąć bokiem. Droga unosi się raz w górę, raz w dół i wedle mapy wiedzie wzdłuż granicy z Czarnogórą. Mija nas kilka terenowych samochodów przemytników. Tak nam się przynajmniej wydaje patrząc na wieziony przez nich towar, a przede wszystkim jego ilość! Pozdrawiają nas serdecznie, a my po 4 km schodzimy znów w las by tam zrobić przymusowy postój po raz kolejny długotrwale szukając szlaku. Mapa wskazuje, że w tym miejscu znajduje się granica, i przez jakiś czas będziemy iść po czarnogórskiej stronie. Ścieżki rozchodzą się w trzech kierunkach, a przewrócony słupek chyba, gdy jeszcze stał, kazał iść w prawo. Mapa pokazuje to samo, ale krótki rekonesans nie doprowadza nas do żadnego z kolejnych znaków. Po niekrótkiej dyskusji decyzja – gdzieś przecież dojdziemy. Po jakimś kilometrze „flaga Austrii” na jednym z drzew, czyli idziemy dobrze…

Marek, którego plecak zaczyna się rozdzierać i stelaż wbija mu się w nerki zaczyna mieć dość (chodzenia, nie nas – miejmy przynajmniej nadzieję 😉 ). Jednak po postojach i odnalezieniu w plecaku ostatniej porcji ciasta z Polski, które przed wyjazdem piekła moja mama wychodzimy na przełęcz. Znów szeroki dukt, ogromna przestrzeń i stado krów czyli postój!

Jeden z niewielu słonecznych momentów..

Jeden z niewielu słonecznych momentów..

Ostatni odcinek prowadzi płaską ścieżką na zboczu, którą przemierzamy szybko wchodząc do osady, gdzie wpadamy w zastawioną na nas pułapkę 🙂 Z domu wybiega dwoje chłopców w wieku może 4 i 7 lat i zachęcają by zatrzymać się na kawę. Andrzej daje się skusić i zostajemy. Do następnej osady jeszcze było 7 km, było już późne popołudnie, a gospodarze proponują nam nocleg w szopie pasterskiej. Układ jest prosty – nocleg gratis, ale posiłek 2,5 euro od łba. Osada klimatyczna, rodzina niezwykle sympatyczna, tylko dzieciom oczy się świecą jak widzą nasze komórki i aparaty. (nie wspominając o słodyczach 😉 )

prokletije712

prokletije711

prokletije709

Popołudnie mija nam na pomocy gospodarzowi w reperowaniu ogrodzenia zagrody dla owiec. Andrzejowi nawet tak się spodobało, że nie chciał z rąk wypuścić siekiery. Po zmroku wchodzimy do naszego hotelu położonego 1884 m npm. Klepisko z piecykiem, który mocno ogrzewa całą izbę i zbita z desek jakby niewielka scena, na której leżą materace. Na obiad dostajemy eintopf i makaron. Jako ciekawostkę dodajmy, że cukier gospodarze trzymali w opakowaniu po nutelli. Polskim opakowaniu, więc jak ktoś był tam przed nami i coś wie – zapraszamy do komentarzy 🙂

SAMSUNG DIGITAL CAMERA

prokletije713

Wieczorem prowadzimy z panem kilkugodzinną ożywioną dyskusję po albańsku. Nawet nie wiedzieliśmy, ze tak dobrze znamy ten język! Ze w ogóle go znamy 😉 W nocy budzi nas burza. Pada od 2.00 do 6.00. I wówczas dziękujemy Bogu, że nie nocujemy pod namiotem i daliśmy się zatrzymać u dziadka, jego córki i wnucząt.

Całe gospodarstwo w Balqinie...

Całe gospodarstwo w Balqinie…

Poprzedni artykuł
Góry Przeklęte – audycja w radiu PiK
Kolejny artykuł
Prokletije – dzień 8, czyli wreszcie jakiś szczyt!