Wyprawy rowerowe i nie tylko...

islandia

Krajobrazy południowej Islandii. Selfoss – Vík í Mýrdal

Skończyło padać… chyba nad ranem. Nie pamiętam w swoim życiu takiej ilości deszczu która na raz spadłaby na ziemię. Na szczęście gdy odsunęliśmy tropik naszym oczom ukazał się prześwitujący przez chmury błękit nieba. Z nadzieją ruszyliśmy po wilgotnym jeszcze asfalcie.

9 sierpnia

Jako pierwszy na naszej trasie pojawił się wodospad Urriðafoss, może na tle tych bardziej znanych nie aż tak urokliwy, ale spektakularny swoją wielkością. Następnie robimy przerwę – a jak – na kawę w miejscowości Hella (potem przez kolejne pół dnia nucę sobie Ave Hella Janerki). Po przerwie nie dość, że droga wiedzie w stronę wybrzeża, wiec jest albo niemal płaska, albo nachylona w kierunku naszej jazdy, to na dodatek licznik niechybnie wskazuje… że mamy wiatr w plecy! Średnia prędkość zwiększa się, a wprost proporcjonalnie do niej nasze humory.

Na dodatek na horyzoncie zaczyna majaczyć jeden z najbardziej malowniczych w tej części Islandii wodospad Seljalandsfoss. Najpierw z daleka przypomina pionową jasną kreskę na tle ściany skalnej, a im bliżej pod tym większym jesteśmy wrażeniem. Mijamy setki zaparkowanych samochodów i docieramy do podnóża wodospadu. Wrażenie jest niesamowite, zwłaszcza że wodospad możemy podziwiać zarówno z zewnątrz, jak i przechodząc ścieżką wzdłuż skał pod wodospadem. Podziwiamy go długo robiąc sobie przy okazji przerwę obiadową, ale musimy ruszać dalej bo to nie koniec atrakcji na dziś.

Wiatr dalej robi doskonałą robotę wiejąc nam w plecy, a my docieramy do oddalonego od szosy numer 1 o kilka kilometrów basenu z wodami termalnymi Seljavallalaug.

Jest to również jeden z najbardziej znanych islandzkich widoczków. Przez wiele lat opuszczony, obecnie przywrócony do działania cieszy się dużą popularnością. Po dwóch dniach jazdy kąpiel w wodach termalnych sprawia nam dużą przyjemność. Ale że w basenie ciężko byłoby spać musimy ruszyć dalej.

Pchani siłą wiatru docieramy do trzeciego już dzisiaj pocztówkowego widoczku, czyli wodospadu Skógafoss. Samo zwiedzanie zostawiamy sobie na jutro. Biwak znajdujemy po drugiej stronie drogi. Co prawda dłuższą chwilę zastanawiamy się co na to krzątający się traktorem po okolicznym polu rolnik, ale nawet nie mamy okazji zapytać go o pozwolenie. Pan przejeżdżając kilka razy obok nas uparcie udaje że nas nie widzi. Mamy zatem nocleg z pięknym widokiem na znany nam z kłopotów z lataniem w 2010 roku wulkan Eyjafjallajökull oraz szumiący w oddali wodospad.

Nocleg z widokiem 🙂

10 sierpnia

Kolejny dzień zaczynamy od bliższego zapoznania się z wodospadem. Obfotografowujemy go z wszystkich stron, a na koniec wspinamy się na górę wodospadu, by podziwiać krajobraz wybrzeża, a także udajemy się na krótką wycieczkę w głąb płaskowyżu.

Niestety, ale minusem wypraw o zaplanowanym celu jest fakt, że tego celu trzeba się trzymać. U nas celem jest jednak mimo wszystko objechanie całej Islandii dokoła, zatem dokładne zwiedzanie zostawiamy na okoliczność gdy będziemy starzy i bogaci na tyle że będzie nas stać na wynajęcie kampera (ceny w sezonie są obłędne). Dzisiaj czeka nas jeszcze parę innych ciekawostek zatem rusza….my. No właśnie. Ku naszemu przerażeniu wiatr zmienił swój kierunek o 180 stopni, zatem z wczorajszej średniej 30 km/h robi się niecałe 10. Nie ma w tym żadnej przesady.

Każdy kilometr musimy wykuwać mozolnie, zmieniając się w prowadzeniu naszego skromnego peletonu. Co parę kilometrów jedynym naszym wytchnieniem jest schowanie się za plecami tego drugiego, co i tak daje niewielki wypoczynek. Odbijamy jeszcze w głąb lądu aby zobaczyć język lodowca Sólheimajökull, ale z każdym kilometrem odchodzi nam ochota na zwiedzanie czegokolwiek jeszcze, zwłaszcza, że do każdej z atrakcji trzeba zboczyć kilka kilometrów w bok.

Jedynym pocieszeniem jest to, że pogoda zrobiła się naprawdę ładna, świeci słońce i możemy podziwiać krajobrazy. Tylko ten wiatr… Na dobicie przed samym Vik naszym oczom ukazuje się znak stromego podjazdu. Wyciska on z nas ostatnie siły, a szczerze mówiąc jest tak ostry, że w tym wietrze podprowadzamy resztką sił.

Jedyna przyjemność z dzisiejszej jazdy kryje się w dość długim zjeździe do miasteczka wśród zielonych wzgórz. W Vik po uzupełnieniu zapasów dość długo celebrujemy nasza kawę, i nie mamy absolutnie żadnej motywacji do ruszenia dalej. Każdy kilometr za Vik wzbudza w nas coraz większe znużenie, na dodatek krajobraz się wypłaszcza, i minąwszy rozlewisko kolejnej rzeki jedziemy płaskim jak stół asfaltem przez równinę Mýrdalssandur. Po obu stronach mamy zarośla łubinu, i ten sam widok na horyzoncie.

Dopiero po kilkunastu kilometrach zaczyna majaczyć biały zarys masywu największego lodowca Vatnajökull. Nocleg w dniu dzisiejszym wyznacza nam moment, kiedy mamy już ochotę krzyczeć z nudów i zmęczenia. Znajdujemy pierwszą lepszą polanę wśród łubinu i kończymy ten niezwykle nużący dzień.

Poprzedni artykuł
Miłe złego początki… Njarðvík – Selfoss.
Kolejny artykuł
Islandzkie pustkowia. Vík í Mýrdal – Skaftafell