Rustam proponuje nam pokój gościnny. Sama parterowa chata składa się z wielu pomieszczeń, a do naszej dyspozycji jest duży pokój, w którego rogach piętrzą się stosy pierzyn. Dopiero wieczorem zauważymy, że… nie ma tam żadnego ogrzewania. Na szczęście nasza gospodyni zaoferowała odpowiednią ilość koców, aby przetrwać zimną wiosenną noc na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. Dostajemy również zaproszenie do kolejnego pokoju, który stanowi centrum życia rodziny.
My jednak chcemy jak najszybciej nasycić się widokami. W tym celu wdrapujemy się po kolejnych zakosach ścieżek między domami. Ścieżki kluczą, niektóre szybko się kończą, przebiegają przez podwórka, lub dachy domostw leżących poniżej. Od razu wzbudzamy ciekawość najmłodszych mieszkańców, którzy od razu chcą nam sprzedawać wełniane wyroby wyprodukowane zapewne przez ich mamy. Dochodzimy do szczytu wzgórza ozdobionego nadajnikiem GSM.
Widać stąd całą okolicę – położoną niżej szkołę, leżące na przeciwległym zboczu kolejne współczesne zabudowania, a przede wszystkim odległe ośnieżone szczyty. Wygania nas nadchodzący zmrok, i spadająca temperatura. Wracamy, i również ciepło bijące od pieca kieruje nas do jadalni. Tam dostajemy herbatę i skromny posiłek. Wraz z wieczorem schodzi się cała rodzina. Oprócz rodziców pojawia się kilkoro dzieci, które chwalą nam się swoimi zeszytami. Pojawiają się również… goście. Gospodarz zaprosił trzy nauczycielki, które uczą w miejscowej szkole. Nie są one rodowitymi mieszkankami wioski, a jedynie na czas roku szkolnego przyjeżdżają z Sumgait koło Baku. Młode nauczycielki traktują pobyt tutaj prawie jak zesłanie, często wspominają, że czekają tylko na powrót na niziny. Długo rozmawiamy o miejscowym życiu. Mieszają się języki – azerski, hinalugijski, rosyjski, angielski… Dość późno lądujemy z powrotem w naszym lodowatym pokoju. Przykryci tysiącem koców idziemy spać.
Po śniadaniu planujemy dłuższy spacer. Chcielibyśmy odkryć leżące w pewnym oddaleniu od wioski święte miejsce, gdzie znajduje się kolejny „wieczny ogień”, ale nie łudzimy się zbytnio, że będziemy mieli szczęście – nikt z nas nie zadbał o wcześniejsze wskazówki jak tam dotrzeć.
Ruszamy wiec w górę doliny wyraźną pasterską ścieżką. Mamy też świadomość, że zbyt wysoko nie uda nam się dojść – do wędrówek w wyższe partie górskie potrzebne jest zezwolenie którego nie mamy. Po godzinie marszu dochodzimy do szerokiego górnego piętra doliny, pokrytego skromnymi jeszcze o tej porze roku łąkami. Z każdym krokiem panorama się powiększa. Aby wycieczka miała swój cel, na dziko zdobywamy jeden z łatwych szczytów leżących opodal. Na wysokości 2500 m. cieszymy się dłuższą chwilę wspaniałymi widokami. Dzisiaj pogoda jest jeszcze lepsza – niebieskie niebo kontrastuje z białymi szczytami Kaukazu, i ostre, zimowe powietrze ma niezwykłą przejrzystość.
Z żalem schodzimy w dół mamy umówiony już powrotny transport do Quby. Tym razem jedziemy już zupełnie komfortowo w czwórkę. Towarzyszy nam również nasz wczorajszy współpasażer. Żegnamy się z nim przy hotelu – on wraca jeszcze dzisiaj do Baku, a nam nie spieszy się aż tak bardzo, chcemy więc pochodzić trochę po Qubie. Na nocleg decydujemy się w wspomnianym już hotelu. Właściciele są nieco zdziwieni, bo służy on chyba głównie miejscowym, o czym świadczy też niewielka cena. Na jedną noc nie potrzebujemy zasadniczo nic lepszego.
Po rozpakowaniu idziemy na mały rekonesans. Quba na pierwszy rzut oka nie jest ciekawym miasteczkiem, ale jedno miejsce mnie intryguje. Jest to położona po drugiej stronie rzeki dzielnica Krasna Swoboda. Stanowi ona swoistą enklawę zamieszkiwaną przez górskich Żydów. Osiedlali się oni tutaj od połowy XVIII wieku, miejsce to jest jednym z niewielu zwartych skupisk ludności żydowskiej na terenie byłego ZSRR. O ile po jednej stronie rzeki dominuje wpierw azjatycki krajobraz chaosu, przechodzący stopniowo w niską zabudowę przetykaną wieżami minaretów, o tyle przekraczając most na rzecze wkraczamy w nieco inny kraj. Już na pierwszym budynku witają nas płaskorzeźby azerskiego półksiężyca przeplatające się z gwiazdą Dawida i menorą. Ulice są puste, ale gdy wchodzimy w boczne uliczki w poszukiwaniu synagogi przenoszę się jakby na chwilę do jerozolimskiego Mea Sharim. W synagodze odbywa się nabożeństwo, a wychodzący z niej odświętnie ubrany mężczyzna kłania się nam z pozdrowieniem na ustach: „szalom!”
Spacerujemy aż do zapadnięcia zmroku. Podziwiamy jeszcze jedną synagogę oraz cmentarz położony na wzgórzu, z którego rozlega się widok na obie strony rzeki. Nieco dziwny to widok w dzisiejszych czasach, gdy w jednym mieście funkcjonują tuż obok siebie tak różne społeczności…
Rano udajemy się na dworzec. Pozostałe dwa kilometry pokonujemy pieszo podziwiając monumentalną architekturę przedmieść poświęconą zmarłemu Ojcu Narodu.
Gdy dochodzimy bus jest już prawie pełen, co oznacza, że odjazd nastąpi niebawem. Podróż jest nużąca, jest dużo cieplej. Przejazd urozmaicają miejscowi, którzy bawią się w otwieranie i zamykanie poszczególnych okien. Sekwencja wyglądała następująco:
Pasażer numer jeden prosi Mateusza o otwarcie okna z tyłu. Tak na centymetr. Oczywiście otwarte okno natychmiast zaczyna przeszkadzać pasażerowi przed nami. Zamyka. Kolejny siedzący obok, wpada na pomysł żeby w takim razie otworzyć szyberdach. Otwarty szyberdach urywa głowy pasażerom z przodu. Pasażerowie z przodu zmieniają położenie szyberdachu. Zaczyna wiać tym z tyłu. szyberdach zamknięty. Zaduch. Pasażer numer jeden znów prosi o otwarcie okna…. Po trzech takich rundach cały tył autobusu zanosi się od śmiechu. Koniec końców przy zamkniętych oknach dojeżdżamy do Baku.