Ruszamy dalej. Po stolicy i okolicznych atrakcjach chcemy chociaż dotknąć górskich krajobrazów Kaukazu. Po przeczytaniu książek Wojciecha Góreckiego bardzo chciałem dotrzeć do wioski Hinalug wciśniętej głęboko w kaukaskie doliny. Jej mieszkańcy do połowy XX wieku nie mieli połączenia drogowego z cywilizacją, i przez to zachowali swoją zupełnie unikatową kulturę oraz język, zupełnie odmienny od azerskiego i przez to niezrozumiały dla sąsiadów z nizin.
Dopiero w czasach ZSRR pojawiła się droga, wraz z nią alkohol, telewizja, tradycyjną gospodarkę uszczęśliwiono kołchozem. Coraz mniej osób pamiętało o tradycyjnej kulturze, pojawili się pierwsi turyści. Droga, którą wpierw trzeba było pokonywać ciężkimi ciężarówkami można przejechać lekką terenówką, a przy sprzyjających warunkach nawet zwykłym samochodem osobowym. Polecam serdecznie do przeczytania odpowiednie rozdziały zarówno w książce „Planeta Kaukaz”, jak i w „Toaście za przodków” wspomnianego już Wojciecha Góreckiego. Przyznam się, że miałem trochę dylemat, czy tam jechać – my także jesteśmy elementem tej cywilizacji, która wchłania pozostałości hinalugijskiej kultury – ale jednak ciekawość zwyciężyła.
Naszego gospodarza znaleźliśmy w internecie, wspomnianego przez jednego z jego gości. Pozostawiony kontakt na messengerze okazał się aktywny, i podczas naszego pobytu w stolicy udało nam się umówić zarówno nocleg jak i transport ze stolicy regionu – Quby. Najpierw jednak trzeba się dostać i tam. W tym celu udajemy się na Avtowagzal pachnącą świeżością linią metra. Dworzec autokarowy jest jednak zupełną przeciwnością sterylnego nowego metra – przytłaczający gmach z siatką korytarzy, paroma piętrami – chwilę czasu zajęło nam znalezienie płyty dworca. Tam już pytamy o drogę i i za chwilę siedzimy w ciasnym busiku. Oprócz nas wewnątrz siedzi zaledwie jeden turysta.
Droga wiedzie najpierw przez przedmieścia Baku i całej aglomeracji, potem wzdłuż wybrzeża, by na końcu z wygodnej dwupasmówki skręcić w boczną drogę wiodącą do Quby. Gdy bus zatrzymuje się na dworcu na przedmieściach okazuje się, że blondwłosy pasażer również wybiera się w tym samym kierunku co my, i chętnie dorzuci się do taksówki. Z dworca udajemy się zatem do umówionego celu jakim jest hotel o nazwie – oczywiście Xinaliq. Hotel, to może zbyt wiele powiedziane. Mimo, ze jest jednym z polecanych w mieście jest tanią noclegownią, na której nie zatrzymalibyśmy wzroku idąc ulicą. Do tego znajduje się w środku chaotycznego azjatyckiego bazaru na którym można kupić wszystko. Nasz gospodarz na razie nie odpowiada, ale czasu jeszcze jest dość, więc czekamy.
W końcu pojawia się i on. Na początek dostajemy zaproszenie na herbatę (którą Azerowie piją w specyficzny sposób – zalewając cukier na spodku herbatą, i pijąc ją… ze spodeczka), potem dość długo trwa zamieszanie. Koniec końców zostajemy usadzeni w trójkę na tylnym siedzeniu Łady Nivy. Nasz gospodarz wsiada… po chwili jednak wysiada, a zamiast niego wsiada inny pasażer. Chcemy już ruszyć, więc nie zadajemy zbędnych pytań. Samochód toczy się przez miasto, i po chwili zatrzymuje się. Otwierają się drzwi bagażnika, Ale oprócz wrzuconych bagaży, do bagażnika… wsiada również pasażer. Szósty! Nic nas już nie może zdziwić, przynajmniej myślimy tak do momentu, gdy minąwszy rogatki miasta w lesie zatrzymuje nas… nie kto inny jak nasz gospodarz, po czym ze spokojem wsiada na przednie siedzenie jako siódmy już pasażer. Kłótni po rosyjsku jeszcze nie przerabiałem, dlatego z duszą na ramieniu ruszamy, mając nadzieję, że nie spadniemy nigdzie w przepaść.
Droga wiedzie wpierw spokojnie między zabudowaniami, by po kilkunastu kilometrach wjechać w głęboki wąwóz rzeki Qudyalçay. Tutaj widać ile trudu trzeba włożyć w utrzymanie w dobrym stanie tej drogi. Z dobrej jakości asfaltu miejscami nic już nie zostało, a zaledwie kilka lat temu droga była hucznie otwierana. Za gardzielą wąwozu nasza Łada wspina się dzielnie zboczami doliny. Pojawiają się pierwsze widoki na ośnieżone szczyty Kaukazu. Zjeżdżamy ponownie w dolinę rzeki, mijamy wieś Cek.
Droga ponownie wspina się na kolejną przełęcz. Gdy z niej zjedziemy, podążamy już szeroką doliną wzdłuż rzeki. Mimo, że do celu pozostaje kilka kilometrów, wciąż nie widać naszej wioski. Wyłania się nagle po kolejnym zakręcie. Ostro nachylone zbocza nie pozwalają na zobaczenie co jest wyżej, dopiero gdy stajemy przy obejściu naszego gospodarza możemy podziwiać oblepione kamiennymi chatami wzgórze.
Regulujemy należność, aż tu nagle… pojawia się bunt! Siedzący do tej pory cicho nasz niemiecki towarzysz, zaczyna protestować żądając obniżenia ceny przejazdu. Argumentuje to tym, że pasażerów było więcej niż umówione, i w imię sprawiedliwości każdy powinien płacić. Sytuacja jest o tyle komiczna, że nikt poza nami nie włada angielskim, a Niemiec uparcie tłumaczy swoje racje z całkiem niezłym brytyjskim akcentem. W końcu wyraźnie niezadowolony kierowca przyjmuje zapłatę pomniejszoną o 2 manaty. Niemiec udaje się do swojego zarezerwowanego „pensjonatu”, a my zostajemy u Rustama. Jego dom znajduje się nieco poniżej wioski, w połowie drogi miedzy „centrum” a położoną niżej pocztą i szkołą. Mamy więc widok zarówno na całą dolinę, leżący po jej drugiej stronie szczyt Xinaliq, jak i wznoszącą się po drugiej stronie wioskę, która domami z szarego kamienia szczelnie oblepia szczyt wzgórza. Na jego szczycie – symbol cywilizacji – przekaźnik z masztem telefonii komórkowej. Za chwilę ruszymy zwiedzać, na razie wchodzimy do środka…