Deszcz siąpi od samego rana. Podobno z każdą godziną ma być coraz gorzej. Dodatkowo nie napawa nas optymizmem fakt, że jesteśmy niemal w połowie drogi, i każdy dzień opóźnienia może skutkować koniecznością dłuższej podróży autobusem, co przy islandzkich cenach byłoby dużym uszczupleniem naszego skromnego budżetu. Cóż, będziemy próbować.
16 sierpnia
Żeby było śmieszniej, dzisiaj na naszej drodze jest osławiona już w wielu opisach zmagań z Islandią droga 939. Czyli omijający fiordy skrót do drogi numer 1, pozwalający zaoszczędzić ponad 50 km. Jedyny problem w tym, że jest to 20 km szutru wznoszącego się na wysokość 500 m n.p.m. z nachyleniami sięgającymi kilkunastu procent. W połączeniu z deszczem i wiatrem szykuje się niezłe wyzwanie.
Nie będzie przesadą jeśli napiszę, że już w pierwszych chwilach od wyjazdu z Djúpivogur pożałowaliśmy tej decyzji. Nie dość, że ubrania przeciwdeszczowe krępują ruchy, woda i tak chce się dostać pod spód ubrań z każdej strony, to na dodatek wiatr przyjął sobie za wyzwanie zrzucenie nas z rowerów. Ale brniemy kilometr za kilometrem, a po kilkunastu na nasze szczęście pogoda troszkę się uspokaja. Za to… kończy się asfalt ustępując pola robotom drogowym. I tak omijając wyboje doczłapujemy się do drogowskazu z napisem Oxi – czyli rozdroża na słynną drogę.
Pierwsze kilometry są w miarę łagodne, jednak już niedługo droga pokazuje co potrafi. Niektóre podjazdy są tak strome, że nie dość że nie da się jechać, to i prowadzić jest ciężko! W pewnym momencie…. zatrzymuje się obok nas samochód. Dwójka Niemców wypytuje nas o cel podróży, i po chwili oferują pomoc. Rowery oczywiście do małej osobówki się nie zmieszczą, za to nasze bagaże i owszem 🙂 Uznajemy to za rozsądny kompromis nie ujmujący niczego ze zdobycia przełęczy w takich warunkach i oddajemy sakwy naszym dobroczyńcom.
Na lekko mimo małych problemów ze stabilnością nieobciążonych rowerów udaje się całkiem komfortowo miejscami jechać. Pogoda im wyżej tym jest gorsza, ale udaje nam się zdobyć szczyt zachowując jeszcze resztki sił fizycznych i psychicznych. A na przełęczy oprócz bagaży czeka nas mała niespodzianka 😉
Zjazd przynosi niewiele ulgi. Jest niezbyt nachylony, za to z duża ilością dziur i kałuż. Na dodatek znów zaczyna mżyć i do skrzyżowania z główną drogą dojeżdżamy cali w błocie. Ku naszej rozpaczy okazuje się, że dalszy odcinek „1” jest również częściowo szutrowy, a częściowo w remoncie. Wysysa to z nas resztki sił.
Gdy w końcu zaczyna się asfalt przeliczamy kilometry i sprawdzamy prognozę. Z racji że jutrzejszy dzień nie przyniesie poprawy pogody najlepszym rozwiązaniem wydaje się mobilizacja, i nocleg na campingu w Egilsstaðir. Jak na warunki islandzkie to liczące 2600 mieszkańców miasteczko jest metropolią. Czeka nas jeszcze niemal 40 km w deszczu, jednak ciągniemy jak konie do wody.
17 sierpnia
Po takim dniu camping okazuje się niemal rajem. Mimo że nadal pada mamy do dyspozycji ciepłą świetlicę, gorący prysznic, pod którym chyba biję życiowy rekord długości kąpieli, a co najważniejsze pralkę z suszarką, która pozwala nam doprowadzić naszą garderobę do stanu z dnia przyjazdu na Islandię. Po takich przeżyciach należy się nam dzień przerwy, który poświęcamy na regenerację, pranie, i wizytę w pierwszym na naszej trasie czynnym Bonusie (najtańszej sieci sklepów na Islandii), gdzie robimy zapasy na drugą część wyprawy.
Po przeliczeniu dni i kilometrów, biorąc pod uwagę oszczędzanie kolana ustaliliśmy że to jest ten moment, gdy trzeba będzie skorzystać z autobusu, aby nadrobić wszystkie skrócone odcinki i mieć bezpieczny zapas na drugą połowę trasy. Bilety kupujemy w recepcji campingu. Są one dostępne w postaci bloczków po 20 sztuk, i każdej trasie odpowiada odpowiednia ilość biletów. Aby zatem nie musieć kupować kolejnego całego bloku znajdujemy przystanek do którego dojedziemy najdalej w cenie jednego pakietu, bo kupno kolejnego doprowadziłoby nas do bankructwa. Za przyjemność 130 km jazdy zapłaciliśmy 8000 ISK, czyli niemal 300 zł.
18 sierpnia
Rowery jadą na bagażniku z tyłu autobusu spięte dla pewności gumami. Nasz przystanek, Jökulsá á Fjöllum, umiejscowiony nad rzeką o tej nazwie leży w środku niczego. Mimo iż prosimy żeby kierowca nas powiadomił że dojeżdżamy, mijamy przystanek. Gdyby nie moje obserwacje na Google Maps pojechalibyśmy chyba aż do Akureyri. Wysiadamy zatem jakieś 500 m za przystankiem… w samym środku piekła. Jesteśmy na środku piaszczysto żwirowej pustyni, leje, wiatr próbuje co chwilę zrzucić nas z rowerów. Po przejechaniu zatem kilkuset kolejnych metrów mimo że nie ma jeszcze południa decydujemy rozbić biwak do momentu poprawy pogody.
Samo rozbicie namiotu z powodu wiatru trwa bardzo długo, i aby namiot nie odleciał musimy odciągi zaplątać w kamienie. Mimo to siedząc w środku cały czas mamy wrażenie, że stelaż nie wytrzyma i z naszego namiotu niewiele zostanie. Na szczęście po paru godzinach pogoda poprawia się na tyle, że decydujemy się ruszyć dalej. Była to dobra decyzja, bo pogoda z każdym kilometrem się poprawia, a i sama droga jest dość płaska. Kiedy dojeżdżamy do Hverir jest już całkiem przyzwoicie.
Obszar geotermalny Hverir robi duże wrażenie. Wzgórza odróżniają się jaskrawymi kolorami od reszty krajobrazu, a już z daleka widać wydobywające się spod ziemi gazy. Dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy marsjańskim krajobrazie. Wszędzie czuć charakterystyczny zapach siarki. Bulgoczące kałuże mają temperaturę tak wysoką, że bliższy kontakt z nimi na pewno skończyłby się poparzeniem.
Z racji że jest już późno ruszamy dalej, i po krótkim podjeździe zjeżdżamy nad jezioro Mývatn. Rzucamy jeszcze okiem na jaskinię z wodami termalnymi Grjótagjá, ale okazuje się że tutaj obowiązuje zakaz kąpieli. Czas na nocleg. Ku naszej rozpaczy z racji że okolice jeziora są obszarem chronionym, cała okolica objęta jest zakazem biwakowania. Gdy usiłujemy jednak mimo wszystko znaleźć osłonięte przed ludzkimi oczami miejsce szybko zostajemy przywołani do porządku przez przejeżdżającą samochodem Islandkę. Nie była to przyjemna rozmowa. Na okoliczny camping nas nie stać po dwóch ostatnich dniach, zatem jedziemy niemal do zmroku. Jak na złość nie ma nigdzie odpowiedniego miejsca aby biwakować. Dopiero daleko za miejscowością znajdujemy w miarę odpowiednie miejsce i rozbijamy namiot.