Opisując tę wyprawę pisze o pogodzie chyba częściej niż o czymkolwiek innym. Ale cóż na to poradzić, jeśli od dobroci niebios zależał sukces całego pomysłu na wycieczkę rowerem. Zatem: do mety 160 km, jeden dzień przyzwoitej pogody, i znów tzw. dupówa. Zatem nie ma na co czekać, tylko łykać kilometry najszybciej jak się da.
25 sierpnia 2017 r.
Przyzwoita pogoda to na dzisiaj 15 stopni, i nisko wiszące chmury grożące deszczem, ale padać ma dopiero późnym popołudniem. Dzisiejsza trasa pokrywa się z najbardziej znaną trasą turystyczną na Islandii czyli Golden Circle. Ruszamy zatem na spotkanie chyba najbardziej popularnej islandzkiej atrakcji, czyli gejzeru o nazwie gejzer 😉 Dokładnie jego imię brzmi Geysir, ale od niego wzięły nazwę wszystkie inne tego typu zjawiska na świecie. Sam biedaczek od kilkunastu lat większość czasu odpoczywa, zaś nawałę turystów bierze na siebie jego kolega Strokkur. Jemu zabawa się chyba podoba, bo wyrzuca z siebie fontannę na wysokość 30 metrów co kilkanaście minut.
Obfotografowujemy Strokkura z każdej strony i ruszamy dalej. Na szczęście droga wiedzie bez większych podjazdów, więc poruszamy się sprawnie. Małe zakupy w Laugarvatn, po czym skręcamy w drogę 365 w stronę największego naturalnego jeziora na Islandii, czyli Þingvallavatn.
W jego okolicach znajduje się Þingvellir – miejsce, gdzie obradował po raz pierwszy, i aż do 1799 roku najstarszy znany parlament na świecie, czyi islandzki Althing. Miejsce jest niebagatelne bo znajduje się niemal dokładnie na styku płyt tektonicznych eurazjatyckiej i północnoamerykańskiej. Samo miejsce styku płyt jest wyraźnie widoczne w rzeźbie terenu jako wyraźny pas skał. Aby dostać się z Europy do Ameryki trzeba było wspiąć się niewielkim podjazdem. Po drodze mijamy piękne pole biwakowe przy którym nie ma żadnej recepcji. Po chwili okazuje się, że nie jest tak pięknie i opłaty są jednak pobierane w oddalonej o kilkadziesiąt metrów informacji turystycznej.
Odhaczamy fotografie przy jednej z ostatnich atrakcji na naszej trasie, i ruszamy chyżo szukać miejsca na nocleg, gdyż deszcz się zbliża wielkimi krokami. Miejsce na biwak znajdujemy przy biegnącej równolegle do drogi 36 polnej drodze. Ulewa rusza niebawem. Aby spokojnie spać musimy w pewnym momencie wyjść na zewnątrz i obrócić namiot o 90 stopni, żeby napór wiatru nie złamał stelażu.
26 sierpnia 2017 r.
Rano zgodnie z tym co już napisałem wcześniej pogoda dorównuje swoją beznadziejnością tej z dnia w którym zdobywaliśmy drogę 939. Wieje i mocno pada. Teoretycznie na przejechanie 80 km mamy niecałe dwa dni. Przy takiej pogodzie zostawanie w tym miejscu nie ma absolutnego sensu. Planujemy dojechać zatem do cywilizacji pod dach i zastanowić się co dalej. Do Mosfellsbær mamy 25 km, i na nasze szczęście droga wiedzie w dół. Doprowadzenie się do porządku i wyschniecie na stacji benzynowej zajmuje nam dobre dwie godziny. Z racji, że prognozy nie wskazują aby do końca dnia miało cokolwiek się poprawić decydujemy się jechać dzisiaj do oporu. Celem jest lotnisko, i mimo zakazu spania w terminalu próba przespania się pod dachem. Do centrum Reykjaviku dostajemy się wygodną ścieżką rowerową, ale pogoda nie sprzyja zwiedzaniu. Rzucamy okiem na charakterystyczna katedrę i ruszamy dalej.
Ścieżki rowerowej już nie ma, i musimy się poruszać ruchliwymi drogami 40 i 41. Ani to przyjemne, ani bezpieczne. Na domiar złego jeszcze Piotr coraz bardziej narzeka na swój rower. Islandzkie piachy skutecznie zmasakrowały jego napęd i porusza się na paru dostępnych biegach, a na dodatek odnowiła się zapomniana już kontuzja. W Hafnarfjörður proponuję zatem, żeby na lotnisko podjechał autobusem, a ja ruszam na podbój ostatnich niecałych 40 km trasy.
Chętnie też bym podjechał, ale po pierwsze nie pozwala mi na to chora ambicja, a po drugie trzeba odebrać z łubinowego depozytu nasze pokrowce i folię. Piotrek chętnie korzysta z propozycji, ja natomiast ruszam w trasę. Pogoda jest tak zła, że parokrotnie zatrzymują się kierowcy, i pytają, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy i podwózki. Oj, Islandia robi wszystko, abym zapamiętał ją na długo. W końcu jest! Węzeł dróg 41 i 43 na którym otrzymaliśmy miły gazowy prezent niecałe trzy tygodnie wcześniej. Pętla zakończona.
Skręcam na szutry, odbieram nienaruszony pakunek i za niecałą godzinę melduję się na lotnisku. Pamiątkowa fotka, i tak oto wyprawa dobiega końca. Wykorzystujemy Bike Pit do rozebrania i spakowania naszych rowerów, jednak pracę utrudnia grupa francuzów która w niewentylowanym kontenerze postanowiła urządzić sobie kulinarną ucztę tworząc z niej przy okazji saunę. Spakowani i prawie nie niepokojeni oczekujemy kolejne kilkanaście godzin na samolot, który zabierze nas do Wrocławia.