Rankiem niedaleko naszego miejsca noclegu… znajdujemy tabliczkę „zakaz biwakowania” Zbieramy się zatem szybko i ruszamy w stronę Akureyri. Cały czas jest mgliście, momentami lekko mży, ale według prognozy pogoda wreszcie ma się poprawić.
19 sierpnia
Jadąc z nudów obserwuję rower Piotrka. W pewnym momencie na wysokości jeziora Masvatn moją uwagę przyciąga jego tylna opona. Po szybkiej kontroli okazuje się, że bieżnik w sumie nowej opony w dniu wyjazdu praktycznie nie istnieje. Do Akureyri, drugiej co do wielkości islandzkiej „metropolii” mamy 60 km. Oczywiście zapasowa opona w trakcie dyskusji nad ilością bagażu została w Polsce. Żeby jeszcze podnieść temperaturę – jutro jest niedziela! Nie zostaje nam na razie nic innego jak jechać dalej obserwując co jakiś czas tylne koło.
Po serii podjazdów następuje długi zjazd. Gdy dojeżdżamy do rozdroża dróg w Laugar zaczyna robić się całkiem ładnie, i z każdym kolejnym kilometrem zmieniamy konfiguracje ubrań na letnią. Kilka serpentyn wyprowadza nas na szczyt kolejnego podjazdu, z którego roztacza się cudowny widok na dolinę rzeki z widocznym z odległości kilku kilometrów wodospadem Godafoss. Takie widoki, i do tego szybki i długi zjazd dodaje skrzydeł.
W zupełnie dobrych humorach, zapominając o trudzie i wilgoci (i o oponie) zjeżdżamy do wodospadu Godafoss. Tutaj obowiązkowa sesja z wodospadem z każdej strony i długi odpoczynek. Cieszymy się powracającym słońcem. Dalsza droga wiedzie doliną przecinając dwa pasma górskie. Mimo że wiedzie delikatnym podjazdem jedzie się całkiem nieźle.
Na koniec dnia zostaje nam jeszcze jedno wyzwanie – ostatni podjazd przed Akureyri. Dzieląc trasę na asfalt i szutry – zdecydowanie był najtrudniejszym odcinkiem asfaltowym tej wyprawy. Wraz z ubytkiem sił schodziły z nas resztki entuzjazmu sprzed kilku godzin. Nagrodą za wszystkie trudy jednak jest nocleg. W sumie przypadkiem wypatruję ledwo widoczna drogę prowadzącą na niewielki płaskowyż położony kilkanaście metrów ponad serpentynami asfaltu. Niewidoczni z drogi mamy cudowny widok na góry i błękit wcinającego się w wyspę fiordu Eyjafjörður.
20 sierpnia
Rano czeka nas szybki zjazd do Akureyri. W planach mamy dwie rzeczy – odwiedzić kościół katolicki oraz sklep rowerowy (kolejność dowolna). Okrążamy fiord i po dotarciu do miasteczka zaczynamy poszukiwania.
Okazuje się że sklep rowerowy nie dość że istnieje (!) to jeszcze na dodatek jest czynny w niedziele! Otwarty jednak jest dopiero od 12:00, co powoduje, że ruszamy realizować drugi dzisiejszy punkt programu. Trafiamy akurat chwilę przed mszą i zostajemy zaproszeni na chór. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy po pierwszym czytaniu słyszymy chyba najbardziej znaną melodię psalmu (dla mniej zorientowanych znaną także jako „bilet miesięczny na okaziciela”), a sam psalm jest w języku polskim 😉 Po zakończeniu mszy okazuje się że spora część uczestników to Polacy, a sam organista pochodzi z Czeladzi. Przez miłego islandzkiego księdza który osobiście wita się z wszystkimi parafianami przy wyjściu zostajemy zaproszeni jeszcze na herbatę i ciasto, zostajemy zatem na krótką pogawędkę z rodakami.
Wszystko co dobre za szybko się kończy, więc musimy ruszać dalej, jeśli chcemy uzyskać nową oponę. Na szczęście sklep jest dobrze wyposażony, i udaje nam się zakupić całkiem porządną oponę Schwalbe za niewielką cenę. Stara opona ląduje w koszu. Opatrzność ad nami wyraźnie czuwa, bo opona ta nie wytrzymałaby nawet kolejnych dziesięciu kilometrów. W kilku miejscach wyglądało z niej już płótno. Ruszamy dalej. Droga numer 1 znowu zmienia kierunek po kilku kilometrach na południowo zachodni. Spodziewamy się kolejnego podjazdu, poruszamy się bowiem w górę doliny rzeki Hörgá, jednak ku naszemu zdumieniu utrzymujemy bardzo wysoką prędkość, niewiele niższą od naszego rekordu z trzeciego dnia. Dopiero w miarę zbliżania się do przełęczy zwalniamy. Samą przełęcz zostawiamy sobie na jutro, i znajdujemy kolejny całkiem niezły biwak na łące na skraju doliny.
21 sierpnia
Przyzwoita na islandzkie warunki pogoda utrzymuje się, także bez większych problemów udaje nam się wspiąć na przełęcz. Jest kilka ostro nachylonych odcinków, ale dzięki temu że pokonujemy ten fragment z rana o pełni sił. Jest dużo lepiej niż przedwczoraj na przełęczy przed Akureyri. Teraz przed nami chyba najlepszy zjazd całej wyprawy.
Do Varmahlíð mamy ponad 40 km, z czego połowa tej drogi to solidny zjazd, a drugą część pokonujemy z rozpędu, i dopiero na kilka kilometrów przed miasteczkiem musimy znów użyć siły naszych nóg. W Varmahlíð korzystamy z usług miejscowego basenu, robimy też ostatnie zakupy przed wjazdem w interior. Droga wiedzie znowu serią solidnych podjazdów, dopiero tuż przed samym skrzyżowaniem z drogą 35 mamy kawałek fajnego zjazdu. Skręcamy na południe, i po kilku kilometrach z braku lepszych miejscówek po raz drugi na tym wyjeździe rozbijamy namiot kilka metrów od szosy.