Dlaczego Islandia rowerem? Wśród tej części rowerzystów, którzy podróżują z sakwami położony na skraju Europy wyspiarski kraj był jednocześnie i marzeniem związanym z widokami, których nie ma nigdzie indziej, jak i symbolem najtrudniejszych warunków, jakie można sobie wyobrazić na wyprawie rowerowej. Trochę taka Mekka sakwiarzy.
W ostatnich latach kraina ognia i lodu nieco spowszedniała dzięki stosunkowo tanim biletom Wizzair (przed ekspansją landrynkowej linii ciężko było znaleźć bilety poniżej 2000 zł z rowerem), ale cały czas była dla mnie kuszącym celem. Problem był jeden – nie mogłem znaleźć towarzysza na wyjazd. Wyjazd rowerowy w tym kierunku musiał wiązać się z solidnymi przygotowaniami, i nastawieniem że nie będzie łatwo, a nawet że będzie trudno jak cholera. Na swoją zgubę podczas jednej z rozmów znany już z paru wyjazdów opisanych na tej stronie mój kuzyn wyjawił, że na liście jego marzeń wyjazdowych znajduje się Islandia… Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać! Nie odstraszył mnie fakt, że Piotr kontakt z rowerem do tej pory miał prawie żaden, a zwłaszcza nie miał przyjemności jeździć z sakwami… Szczęśliwy ten, kto nie wie co go czeka 😀
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że do Wyprawy na Islandię rowerem przygotowywaliśmy się prawie dwa lata. Najtrudniejsze było skompletowanie sprzętu – potrzebny był drugi rower, drugi komplet sakw, bagażnik, ale przede wszystkim odpowiedni zestaw ubrań: wodoodporne kurtki i spodnie, dobre buty, rękawiczki, czapki, wszystko to co pomoże przetrwać islandzkie warunki. Namiot został ten sam co od 13 lat – został gruntownie wyremontowany, zszyty gdzie trzeba, stelaż został wymieniony na nowy. Na jeden z prezentacji z Islandii ku mojej radości zobaczyłem dokładnie moją Salewę, a zatem miałem pewność, że namiot ten wytrzymać trudy wyprawy. W końcu nadeszła taka promocja, w której udało się kupić bilety całkiem okazyjnie (korzystając nieco z programu karty kredytowej Wizzair), pozostało zatem oczekiwanie na wielki dzień wylotu…
Lecimy z Wrocławia. „Tanie linie” wymagają nieco zaplanowania logistyki, ale plusem Wizzaira jest stosunkowo tania możliwość przewiezienia rowerów. Aby nie musieć kombinować z kartonami (w Keflaviku ciężko byłoby ciężko je zdobyć na lot powrotny) przed wyprawą szyję proste pokrowce na rower, mając w planach schować je gdzieś niedaleko lotniska. Do tego wszystkie sakwy zapakowane w folię stretch tworzą wielką 32 kilogramową paczkę, za co dostaję burę przy checkinie, bo paczka faktycznie jest bardzo nieporęczna. Ale koniec końców udaje nam się nadać cały bagaż, i tylko cztery godziny lotu dzielą nas od celu podróży.
Po wylądowaniu kolejna zabawa, trzeba wszystkie pakunki rozpakować, podzielić, skręcić rowery i dopiero można ruszać. Pogoda po wyjściu z terminala niczym nie zaskakuje, mimo sierpnia jest około 15 stopni, chmury zwieszają się nisko blokując skutecznie słońce. Na szczęście jet dostępny mały kontener „Bike Pit”, gdzie można przeczekać, są też inne wiaty które chronią od wiatru. Po paru godzinach ruszamy na nocleg, w miejsce które zostało mi polecone przez innego rowerzystę, który niedawno wrócił do Polski. Mijamy pierwsze miasteczka bez żywego ducha. Docieramy po godzinie jazdy na brzeg wysokiego klifu, gdzie rozbijamy namiot.