Rano pogoda jest dokładnie taka sama – nisko zawieszone chmury i temperatura około 15 stopni. Na szczęście nie mamy problemu ze znalezieniem miejsca na schowanie pokrowców i folii stretch. Cała okolica pokryta jest zaroślami łubinu, zatem pakujemy wszystko w worki, obciążamy kamieniami i zostawiamy z wiarą w boską opatrzność.
7 sierpnia 2017 r.
Z noclegu musimy jeszcze przejechać parę kilometrów szutrową drogą do skrzyżowania dróg 41 i 43, by stamtąd ruszyć na południe półwyspu Reykjanes. Przy samym skrzyżowaniu napotykamy parę turystów, którzy pytają nas o cel podróży. Okazuje się, że oni kończą już swoją wycieczkę po wyspie… i mają do oddania dwie puszki gazu do kuchenki, którego nie mogą zabrać do samolotu. Biorąc pod uwagę, że wczoraj byliśmy zaszokowani ceną gazu na stacji benzynowej prezent nam się bardzo przyda. Pogoda się poprawia, wyłania się słońce. Ruszamy zatem w stronę Grindaviku w niezłych humorach obserwując pola lawy po obu stronach asfaltu. Po drodze pierwsze podjazdy, na szczęście mało uciążliwe.
Grindavik ma dla nas jeszcze strategiczne znaczenie – mimo że mamy całkiem spore zapasy jedzenia, to jednak np. przydałoby się zakupić chociażby wodę butelkowaną. Po dojeździe na miejsce okazuje się, że odbijamy się od drzwi marketu. Akurat dzisiaj zamknięte. Następny market – u dzisiejszego celu za niemal 60 km. Kupujemy zatem wodę na stacji benzynowej. Co prawda nie ma metki z ceną, ale nie pytam, bo ile może kosztować butelka wody niegazowanej? Otóż może kosztować… 18 zł. Ubożsi o 36 zł za dwie butelki do bidonów nabieramy wody z kranu. Za Grindavikiem czeka nas pierwszy poważny podjazd, który wysysa z nas trochę entuzjazmu. Spadku formy nie poprawia nawet zjazd, za którym wzmaga się wiatr pokazujący próbki swoich możliwości. Pojedyncze podmuchy potrafią „przestawić” w momencie obciążony rower nawet dwa metry w bok.
Na dodatek droga ciągnie się monotonnie, raz w górę, raz w dół, co w połączeniu z wiatrem wysysa z nasz resztki sił. Do Þorlákshöfn docieramy siłą woli. Robimy długą pauzę na stacji benzynowej, gdzie korzystamy z dobrodziejstwa kawy z dolewką, z której będziemy korzystać jeszcze wiele razy. Supermarket, jak można się domyślić jest…. zamknięty. Decydujemy się wiec na zakończenie dnia, i znajdujemy całkiem przytulne miejsce na nocleg za polem golfowym (!) między wydmami, które chronią nas od wiatru.
8 sierpnia 2017 r.
Prognoza na kolejny dzień nie jest sprzyjająca. Od 14:00 zapowiadane są intensywne opady, które mają trwać aż do kolejnego dnia, musimy znaleźć więc odpowiednio szybko miejsce pod biwak. Po drodze mamy jeszcze gorące źródła Hveragerði, więc zbieramy się dość szybko. Pogoda jest zdecydowanie mniej przyjazna niż wczoraj, na szczęście jeszcze nie wieje. W Hveragerði oczywiście… całujemy klamkę do marketu!!! To jakieś fatum. Odpoczywamy, i ruszamy w kierunku gorących źródeł.
Na miejscu okazuje się, że od parkingu czeka nas jeszcze spory spacer, musimy zatem zrezygnować z kąpieli mając na myśli nadchodzące opady. Podziwiamy jedynie gorące źródła znajdujące się niedaleko parkingu. Dalszy ciąg naszej trasy będzie wiódł już drogą numer 1. Odcinek do Selfoss jest bardzo nieprzyjemny. Nasila się wiatr, a do tego natężenie ruchu jest bardzo duże. Na szczęście do Selfoss jest niedaleko, ale te 12 kilometrów dłuży się niemiłosiernie. W Selfoss… tak! znajdujemy wreszcie otwarty sklep! Po uzupełnieniu prowiantu ruszamy za miasto w poszukiwaniu biwaku. Na nasze nieszczęście wzdłuż drogi ciągną się ogrodzone pola. Nadchodzi 14:00, i niemal natychmiast pojawiają się pierwsze krople deszczu… po kilku kilometrach poddajemy się, i skręcamy w boczną drogę, by w pasie oddzielającym jezdnię od pastwiska za płotem rozbijamy namiot. Była to dobra decyzja, gdyż niedługo potem islandzki deszcz zaczyna pokazywać na co go stać. Na szczęście na takie okazje wzięliśmy zapasy lektury…