Dzień 31, 31.07.2006
Lisboa
0 km
Wstajemy baaardzo późno. Autobus z campingu zawozi nas prosto do Parc des Nacoes,gdzie położone jest jedno z największych oceanariów na świecie. Po dwóch godzinach zwiedzania tego przybytku czujemy się młodsi o parę miesięcy. Po odwiedzeniu zwierząt wodnych z całego świata udajemy się metrem na stare miasto. Zwiedzamy staromiejską dzielnicę Baixa, odwiedzamy Alfamę, katedrę, oraz zamek. Lizbona jest prześliczna. Następnie udajemy się do informacji turystycznej aby zasięgnąć wieści odnośnie centów handlowych. Miła panienka objaśnia nam mapę, i twierdzi że z centrum Amoeiras NIE DA SIĘ dojść do campingu, bo jest to za daleko!!! Po zrobieniu zakupów bierzemy zatem azymut na camping i idziemy na wyczucie. Jak się okazuje, wyczucie nas nie myliło. Resztę dnia poświęcamy na tzw byczenie.
https://www.youtube.com/watch?v=wfkugf7jwsw
Dzień 32, 01.08.2006
Lisboa – Alcacer de Sal
121,68 km
Wstajemy, i pełni wiary we własne możliwości próbujemy wyjechać z Monsanto rowerem i dostać się do centrum… 🙂 eeeee, zaliczamy każdą ekspresówkę w okolicy, jakieś centrum przemysłowe, centrum handlowe, osiedle domków jednorodzinych… i nic… Półtorej godziny od startu , po przejeździe alejkami parku Monsanto, lądujemy w końcu w Belem … ale to nie koniec. Po dokładnym obejrzeniu Pomnika Odkryć Geograficznych udajemy się w podróż na drugą stronę Tagu… 🙂 eeeee, zaliczamy połowę miasta i wszystkie wjazdy na jedyny w mieście most na drugą stronę… i nic… autostrada… trzy i pół godziny po starcie z campingu stajemy na drugim brzegu, wysiadając z promu. Następnie goniąc zaciekle przemiłego portugalskiego rowerzystę, który wyprowadzał nas z aglomeracji, dojeżdżamy na właściwą drogę, prowadzącą do Setubal. Tam kolejny prom i znów jedziemy wzdłuż złotych plaż. Udaje nam się również wykąpać, chociaż nie było to łatwe. Plaże od drogi oddzielał 500 metrowy pas piasku i zarośli… I znowu kąpiel w formie stojącej lub pochylonej..:) no ale muszelki są… Po kąpieli misternie strzepujemy z siebie piasek, licząc naiwnie na to że podczas drogi powrotnej do szosy, nie nasypie nam się do butów… nadzieja matką… przy drodze ponownie otrzepujemy się z piasku :). Jedziemy dalej, a nocleg znajdujemy u miłego Portugalczyka, który mógłby stanowić doskonały przykład manianizmu pospolitego ciężkiego. Tomek załatwił nocleg, po czym poszedł zawołać Łukasza… w międzyczasie gospodarz wrócił do domu, a do niego przyjechali goście. Nasi dzielni bohaterowie przyjechali pod bramę i nie zastali nikogo 🙂 czekali 40 minut, w międzyczasie dojeżdżali kolejni goście, którzy wołali gospodarza… W końcu Tomek wszedł na teren posesji w poszukiwaniu dobroczyńcy… Gdy był już za domem, gospodarz wyskoczył zza rogu i z rozbrajającym uśmiechem zaprowadził nas na miejsce naszego noclegu.. jak się okazało, od słowa do słowa, był to domek 🙂
Dzień 33, 02.08.2006
Alcacer de Sal – Vila Verde de Ficalho
147,43 km
Od rana wzniesienia, ale droga bardzo przyjemnie wiedzie przez miły dla oka las dębowo-korkowy (proszę nie myśleć o lesie w pojęciu środkowoeuropejskim). Postój robimy już na 35 km, atmosfera jest leniwa. Przez cały dzień przebijamy się przez wioski w kierunku granicy. Droga łatwa i z górki. Nocleg w ostatniej miejscowości przed granicą, u marynarza, który raczy nas melonem i sałatką.
Dzień 34, 03.08.2006
Vila Verde – San Lucar
147,86 km
Wstajemy ciężko, ale w dobrych humorach. Nasz ciepły Portugalczyk przyszedł zrobić nam zdjęcie i dać adres. Przemiły człowiek. Godzinę później z niekłamaną radością i weselem wjeżdżamy do Hiszpanii. Od razu witają nas tabliczki „coto privato de caza” no i podjazdy, zjazdy, upał… święta trójca. Na szczęście dajemy radę, choć trochę się odzwyczailiśmy od 50 stopni 😉 O dziwo pani Andaluzja sprawia nam prezent. Pod koniec dnia zjeżdżamy na pewnego rodzaju równinę… (w Hiszpanii nie ma równin sensu stricte :)), co pociąga za sobą długie zjazdy. W ten sposób dostajemy szansę nadrobienia kilometrów. Dzięki temu kończymy dzień tuż przed Sewillą w San Lucar. Tam, dopiero na ostatnim podwórku, po długim i bardzo miłym dialogu 🙂 Hiszpanie nie mówiący po angielsku dają nam nocleg. Trudno opisać nasze zdziwienie i wdzięczność zarazem. Dostajemy jeszcze napój z lodówki… który w czasie naszej wyprawy jest towarem wręcz absurdalnie deficytowym. Jedziemy wieczorem zadzwonić do domów, ale okazuje się że z naszej karty uszło w magiczny sposób kilkanaście euro.. i czasu starcza na 30 sekund rozmowy…
Dzień 35, 04.08.2006
San Lucar – Arcos de la Frontera
122,74 km
Rano 15 km w dół doliny do Sewilli. Żeby znaleść się w centrum musimy pokonać 3 km autostradą (pierwszy raz, ale jak się okaże, nie ostatni…) Docieramy na stare miasto, gdzie zwiedzamy największą katedrę gotycką na świecie, odwiedzamy grób Krzysztofa Kolumba (a właściwie ponoć jego syna)i wchodzimy na wieżę – minaret – La Giraldę. Nawiasem mówiąc, na wieżę możnaby wjechać rowerem, nie ma tam schodów, a jedynie pochylnie. Z wieży piękny widok na całą Sewillę. Po zwiedzeniu ruszamy na Plaza de Espana,i zwiedzamy resztę miasta. Wyjazd z miasta wydaje nam się prosty… tak prosty że trafiamy do jednostki wojskowej. Oczywiście na mapie jest zaznaczona normalna droga (pozdrawiamy…itd). Dopiero napotkany rowerzysta wyprowadza nas szutrówkami na właściwy kierunek. Po znalezieniu właściwej drogi 30 km jedziemy absolutnie płasko po trenach zalewowych Guadalkiwiru., potem znów wjeżdżamy w góry, aby dojechać do jednego z 'Pueblos Blancos’ – Arcos de la Frontera. Według policji camping jest 3 km za miastem, ale odległość podawał chyba jednak w milach morskich, ponieważ przejeżdżamy niemal drugie tyle. Na szczęście camping jest w miarę przyjazny i spokojny.
https://www.youtube.com/watch?v=6GWPFpdLjW0
Dzień 36, 05.08.2006
Arcos de la Frontera – Tarifa
123,08 km
Zgodnie z nową świecką tradycją słońce jeszcze pod horyzontem, a my wstajemy. Rano w recepcji był mniej przyjazny starszy gość, który nie umiał słowa po angielsku i jako bonus nie miał pojęcia o obsłudze terminalu do kart kredytowych. Wyjeżdżamy i znajdujemy o połowę krótszą drogę niż tłumaczona wczoraj. Potem już zwykłymi dla Hiszpanii górami i zwykłym leniwym tempem jedziemy przez pustkowia w kierunku drogi narodowej numer 340. Upał… upał… W połowie dnia pojawia się urozmaicenie. Nasz stary druh Wmordewind. Czegoś takiego nie przeżyliśmy nigdy wcześniej. 48 kilometrów do Tarify pokonujemy wykuwając każdy metr w wietrze i niemal zwalani z nóg. Mijamy setki, może nawet tysiące wiatraków. Zdziwiłbym się, gdyby ich tutaj nie było. Zdobywamy przełęcz konwersując z Hiszpanem – rowerzystą, mijamy setki campingów, i zajeżdżamy do Tarify. Wieje tragicznie. Nic dziwnego że Tarifa ponoć królowała w Hiszpanii pod względem liczby samobójstw. My mieliśmy ochotę już po dwóch godzinach… Najpierw port, a tam okazuje się że wycieczka do Afryki jest zupełnie poza zasięgiem naszych finansów. Po drodze zawijamy na cel numer dwa wyprawy – przylądek Marroqui, a właściwie groblę prowadzącą na półwysep zajęty przez jednostkę wojskową. Na ukojenie zwichrowanych nerwów udajemy się na mszę. Po rozmowie z fantastycznym księdzem dostajemy kanapki i radę aby na nocleg udać się na plażę. Napotkany Polak radzi nam jednak, aby udać się za miasto, bo policja jednak patroluje plaże dość często. Szukając kawałka wolnej plaży spotyka nas mieszkający tu Szwajcar (!), który zaprasza nas na pole na klifie obok jego domu. Wspinamy się na klif. Na górze wieje okrutnie, udaje nam się jednak rozbić namiot. Nasz szwajcarski Hiszpan obdarza nas reklamówką jedzenia i wina. W przeginanym wiatrem namiocie i wśród syren okrętów przepływających przez Cieśninę Gibraltarską próbujemy usnąć…
https://www.youtube.com/watch?v=JJFfY9M8hQw
Dzień 37, 06.08.2006
Tarifa – La Duquesa
95,87 km
Rano nasz gospodarz budzi nas raźnym "dzień dobry" – okazuje się że gościł w Polsce kilkanaście razy. Pokazuje nam na laptopie zdjęcia, jak powinna wyglądać Afryka za cieśniną, która ciągle zasłonięta jest chmurami. Walcząc z tragicznym wiatrem, który niemal zwala z nóg wspinamy się na przełęcze oddzielające Tarifę od Algeciras. Tam definitywnie okazuje się że ceny promów są poza naszym zasięgiem. Jemy śniadanie pod palmami i ruszamy w jedyną drogę do Gibraltaru – drogę ekspresową dostępną dla rowerów. Jeszcze miłe dwie celniczki z nienagannym brytyjskim akcentem i jesteśmy w brytyjskiej kolonii. Na początek przejeżdżamy przez słynne lotnisko wcinające sie w morze w poprzek półwyspu. To stąd wyruszył w swój ostatni lot generał W. Sikorski. Po wjeździe do miasta zostajemy wyproszeni z rowerów przez straż miejską, kupujemy pamiątki i dużym podjazdem dojeżdżamy na koniuszek Gibraltaru – Europe Point. Ładny widok na całą zatokę, ale żeby nie było łatwo, okazuje się że tunel prowadzący na drugą stronę wyspy jest zamknięty, i aby udać się na plażę musimy objechać wyspę z powrotem. Wracamy niemal do przejścia granicznego aby się dostać na plażę, ale na jedną prowadzą schody, a na drugą jak mówi policjant: „you must have permit”. Wyjeżdżamy wściekli i idziemy na plażę w La Linea. Plaża jest nieprzyjemna, z kożuchem na wodzie i pływającymi odchodami. Ale można się przynajmniej ochłodzić pod prysznicem. Z La Linea wracamy do ekspresówki, aby dojechać nią do piekielnie drogiego campingu, na którym musimy zapłacić za cały kawałek placu, który gotów jest pomieścić dziesięcioosobową rodzinę.
Dzień 38, 07.08.2006
La Duquesa – Torre del Mar
130,77 km
Rano budzik nie zdołał nas obudzić. Wyjeżdżamy po 9.00, i od razu jedziemy ponoć jedną z najniebezpieczniejszych dróg w Europie autostradą przez Costa del Sol. Już niedługo po starcie Estepona, gdzie śniadanie przy Carrefourze. Mijamy największe kurorty – Marbella, Torremolinos, Malaga. Autovią jedzie się bardzo wydajnie, ale przeszkadza hałas i smród spalin. Co kilka kilometrów wjeżdżamy do centrów, gdzie dużo sygnalizacji świetlnych i dzikie tłumy. Czuliśmy się jak osioł wjeżdżający ze Shrekiem do Zasiedmiogórogrodu.
Dużo hipermarketów, blisko morza (czytaj kąpiele). Rozmowa z miłym Skandynawem, który często bywa w Polsce, i chwali nam się umiejętnością zakupów w polskim sklepie obuwniczym. Gdy wyjeżdżaliśmy z tego turystycznego zagłębia i wjechaliśmy do Torre del Mar, zaczęliśmy szukać noclegu. Pierwszy camping pełen, (jedna recepcjonistka autystyczna, a druga mówiła po angielsku jedno słowo – 'full’). Na drugim campingu zażądano od nas…. legitymacji naturysty….. na szczęście następny camping był niedaleko i niedrogo. A na deser – obok rozbici byli Polacy…
Dzień 39, 08.08.2006
Torre del Mar – Granada
133,11 km
Rano już tradycyjnie udaje nam się zaspać. Pierwsze kilometry płaskie, a potem hiszpańska specjalność – czyli podjazdy wzdłuż wybrzeża klifowego. Wybrzeże jest bardzo urokliwe, więc racząc się widokami dojeżdżamy do jednego z kurortów – Salobreny, gdzie raczymy się hiszpańskim specjałem – zmrożonym napojem Granizado, i wędrujemy do wody. Morze jest wreszcie czyste i z małymi falami. Teraz odbijamy na północ w kierunku Granady. Wjeżdżamy w wielokrotnie wyśnione góry Sierra Nevada. Po 16 km jest duży podjazd, a po jeszcze pięciu….. zakaz jazdy rowerem – początek drogi ekspresowej.
Ale że innej drogi brak, więc ignorujemy znak i poboczem jedziemy dalej. Okazuje się to dobra decyzją, bo przejeżdżająca policja tez nas ignoruje. Przełęcz ma mieć 850 m n.p.m., i zanim na nią wjeżdżamy, to osiągamy 850 m tak z trzy razy, a ostatnie metry są zupełnie płaskie (na mapie zaznaczony ostry podjazd – pozdrawiamy kartografów z….) Z przełęczy Suspiro del Moro piękne widoki na miasto… Zjeżdżamy i uciekając przed burzą szukamy campingu. Camping "Sierra Nevada" jest niemal w centrum, jest czysty i w sumie niedrogi… Czego chcieć więcej? BILETÓW DO ALHAMBRY!!!
Dzień 40, 09.08.2006
Granada
9,67 km
Wstajemy o 6.30 licząc na cud nad Alhambrą. Po przyjeździe spotykamy jakieś 334 567 344,28 osób czekających w kolejce. Jako że na Granadę mamy tylko jeden dzień, uznajemy, że jedynym sposobem dostania się do środka jest mało chlubne, staropolskie wepchanie się do kolejki. Stając w kolejce nagle słyszę głos: "Jola, ten facet za nami chyba chce się tutaj wepchnąć" Ucieszony przedstawiłem się, i w ten sposób całkiem legalnie staliśmy się posiadaczami najbardziej pożądanego kawałka papieru w promieniu kilku kilometrów. Z racji, że bilety sprzedano nam na jednym blankiecie, to w polskim towarzystwie spędzamy pół dnia w Alhambrze. Wrażeń z misternych arabskich pałaców i ogrodów nie sposób opisać…to trzeba zobaczyć… Po powrocie ulubiona nasza czynność – byczenie się 🙂
Dzień 41, 10.08.2006
Granada – Veleta
53,45 km
Dziś wspomnienie św. Wawrzyńca męczennika. Z tą myślą ruszyliśmy na podbój "Carretera mas alta de Europa". Zaczynamy z pełnymi sakwami, 8 litrami wody, czekoladami, ciastkami i innym prowiantem. Na początku jazda tragiczna, główna droga z dużym ruchem, ciężka jest myśl, że dopiero zaczynamy, a tu jeszcze tyle przed nami. Jedzie się dość ciężko, ale jakoś dojeżdżamy do ośrodka informacji turystycznej na wysokości 1600 m npm. Tam spotykamy Polaków, którzy mają cel na dziś taki sam jak nasz- szczyt Velety, tyle że pieszo z parkingu na wysokości 2500 m npm, dokąd planują dojechać samochodem. Dowiadujemy się też że podjazd jest kilka kilometrów krótszy niż sądziliśmy. Serpentynami wspinamy się na grzbiet, a szczytu wciąż nie widać. Zatrzymujemy się na odpoczynek co 4 km, ale już wchodzimy w rytm podjazdu i jest lepiej. Wyżej również nie ma takiego słońca. Na wysokości 2500 metrów parking i mały bazar, a także szlaban dla samochodów. Kupujemy brakującą wodę (za 1,5 euro) rozmawiamy chwilę ze sprzedawcą i ruszamy dalej. Asfalt jest już gorszy, i droga zaczyna się robić coraz bardziej stroma, choć i tak spodziewaliśmy się gorszej nawierzchni. Stromo, wąskie serpentyny niemal wyrwane w skałach, ale również niesamowite widoki na kilkadziesiąt kilometrów. W końcu docieramy do rozwidlenia: na szczyt i do Capileiry. Asfalt pod sam koniec zmienia się w szuter,a na końcu skały. Nasze rowery zatrzymują się na wysokości około 3480 metrów i to jest najwyższe miejsce gdzie mogły wjechać asfaltem w Europie. Na sam szczyt prowadzi ścieżka – kilkanaście metrów. Jest 19.00 – 11 godzin podjazdu. Siadamy na szczycie i kontemplujemy, ale że jest późno musimy się zbierać na nocleg. Co ciekawe pod szczytem wieje, a na samym szczycie nie…. Zjeżdżamy do Refugio na wysokości 3200 m, czyli samoobsługowego schroniska,gdzie spimy w międzynarodowym towarzystwie – czworo Polaków, dwoje Holendrów – sakwiarzy, i dwójka Hiszpanów. Rozmowy nie mają końca… cudowny wieczór, trzeci cel zdobyty – możemy jechać do domu…
Dzień 42, 11.08.2006
Veleta – Baza
144,96 km
Wstajemy o 7 razem z wszystkimi atakującymi Mulhacen. Najpierw wychodzą Hiszpanie, potem nasi Rodacy, potem my, a zostają Holendrzy. Zjazd jest boski, ale zimny. Na dole jest już upał, jesteśmy tam o 10.00. Po drodze rozbieramy się do krótkich rękawków. Ruszamy w drogę, której nie dość że nie ma na mapie, to jeszcze jej istnienie wzbudzało kontrowersje w informacji turystycznej – mieliśmy sprzeczne informacje co do jej istnienia. Z taka lekką niepewnością ruszamy, ale odwagi dodają nam tłumy rowerzystów.
Śniadanie – przy drodze kilka drzewek, ławeczki więc się z radością zatrzymujemy. Po zjedzeniu muesli, gdy kończymy zachwycać się mlekiem o smaku truskawkowym za 75 eurocentów/l podchodzi do nas starsza kobieta z twarzą mordercy i trampkami na nogach i sączy przez usta słowo- wytrych w Hiszpanii – "privado". Obawiając się rozszarpania wynosimy się czym prędzej. No cóż, przecież od siedzenia na pewno te ławki nieodwracalnie się uszkodziły… Ruszamy dalej. Droga okazuje się być cudownie położona, z asfaltem o charakterze dywaniku. Oczywiście brak oznakowań na drodze powoduje że w jednym z miast się gubimy, ale po perturbacjach dojeżdżamy do La Pezy. Tam odpoczywamy przy studni, która sądząc po częstotliwości czerpania wody przez mieszkańców stanowiła jedyne źródło w promieniu 30 mil. Dalej podziwiamy opisywane w przewodniku domy w jaskiniach. 90% domów wykonywana jest w postaci przedniej ściany przylepionej do skały, a cała reszta jest wydrapywana w skale. Po prostu Hobbiton i Flinstonowie. Zjeżdżamy do Guadixu. Tam na postoju okazuje się, ze bagażnik Tomka złamał się, a na dodatek ułamał mocowanie. Myślimy że to już koniec wyprawy. O ile sam bagażnik da się spiąć obejmą, to rama….rozpacz. Sprawdzamy pociągi. Tomek w ramach desperacji szuka sklepu rowerowego. Tam mechanik z wesołą miną mówi : no problem, i wyciąga zza lady…. spawarkę….. W 20 minut mamy naprawiony rower, a na dodatek sprzedawca nie chce od nas żadnych pieniędzy!!!! Zapytany o autostrady tłumaczy że wszyscy tutaj jeżdżą rowerami po ekspresówkach….Jeśli mamy się nie przejmować, to się nie przejmujemy, i zajeżdżamy do Bazy. A tam oczywiście żadnego campingu, jedynie hostal. Nie mając ochoty na wydatki znajdujemy przystanek za wsią i śpimy….
Dzień 43, 12.08.2006
Baza – Calasparra
146,26 km
Sen na zmianę nie daje szans na zbyt wiele odpoczynku.
Wyjeżdżamy o 6.00, i godzinę jedziemy po ciemku do następnej wsi. Wraz ze wschodem słońca jemy tam pierwsze drugie i trzecie śniadanie. Cały czas jest zimno, więc rękawiczki idą w ruch. Grudzień. Powoli w czasie drogi zaczyna się ocieplać i do 12.00 już mamy z powrotem sierpień. Droga jest męcząca, poruszamy się przez krainę z wyżłobionymi wąwozami w skale podobnej do Lessu, więc co chwila zjeżdżamy w wąwóz w poprzek drogi i równie szybko z niego wyjeżdżamy. W Huescarze znajdujemy sklep, i jakiś miejscowy przedsiębiorca zachwala nam swój sklep pensjonat rowerowy. Druga część dnia po wjechaniu do Murcji to jeden wielki zjaaaaazd aż do Calasparry, gdzie znajdujemy przyzwoity nocleg na gospodarza(!!!)
Dzień 44, 13.08.2006
Calasparra – Yecla
78,18 km
Najkrótszy dzień. Rano znajdujemy kościół, Jakaś Hiszpanka wita nas po polsku, oczywiście miła pogawędka. Z Calasparry wyjeżdżamy drogą nie stromą nie płaską lecz w sam raz i jedziemy aż do Yecli. Po drodze zagłębie owocowe – brzoskwinie, winogrona, gruszki, śliwki, zatem kończy się to szukaniem toalety.
W Yecli dzwonimy do znajomego z Hospitality Club – Marciala, ale każe nam czekać jeszcze godzinę gdyż nie ma go w mieście. Przyjeżdża po nas na skuterze. W domu wrzuca do pralki nasze ciuchy, pokazuje pokoje i zaprasza na kolację z pyszną sałatką z owoców morza. Potem jeszcze tylko sprawdzenie poczty, i seeen.Dzień 45, 14.08.2006
Yecla
0 km
Nie da się opisać jak przyjemnie się odpoczywa bez roweru na wyprawie. A jeśli dzieje się to w domu fantastycznego Hiszpana, to należy tę wartość podnieść do kwadratu. Najpierw sen, potem mega śniadanie, potem byczenie. O 14 zostaliśmy zaproszeni na paellę – narodową potrawę z ryżu i wielu innych składników. Po obiedzie sjesta i sen, a o 19.00 spacer po mieście z wejściem do bazyliki i wspinaczką na górujący nad miastem zamek. Po powrocie kolacja, i pakowanie się z przerwą na ciastka lody i kawę. Atmosfera jest tak cudowna, że aż nie da się jej opisać.
Dzień 46, 15.07.2006
Yecla – Plaża 🙂
176,98 km
Z Yecli wyjeżdżamy na dopalaczach pilotowani do rogatek miasta przez Marciala na skuterze. Kanapki przygotowane przez niego jemy dopiero na 60 i 116 km. Cały czas droga prowadzi w dół, ale miejscami robi z nas idiotów, musimy zrobić niemal kółko, aby trafić na właściwą trasę (znów N-340). Następnie zjeżdżając do Xativy i nad morze, podjeżdżamy 6 km. Potem już jest płasko aż do Walencji, najpierw przez niekończące się sady pomarańczowe, a potem przez niekończące się przedmieścia. Na sam koniec musimy przejechać 6 km płatną autostradą 🙂 W centrum jesteśmy o 19.00 więc nie ma czasu na zwiedzanie :-/, szybko wyciągamy potrzebne informacje o pociągach i ruszamy szukać noclegu. Walencja obdarzyła nas prezentem w postaci najprostszego wyjazdu z miasta. Noc decydujemy się spędzić na plaży opodal krzaczka.
Dzień 47, 16.08.2006
Plaża – Vinaros
149,17 km
Co tu dużo mówić – ostatni dzień na rowerach. Motywacja do jazdy zatem żadna, tym bardziej że droga nieciekawa, przeplatana ekspresówkami, autopistami itp. W ramach relaksu zjeżdżamy do Alcampo (hiszpański Auchan) i jemy olbrzymie lody. W międzyczasie właściwa droga nam ucieka i nadrabiamy kilka kilometrów szukając właściwej. Za to obiecujemy sobie parę godzin kąpieli w kurorcie Orpesa del Mar. Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy. Woda fantastyczna, przy olbrzymich falach bawimy się jak dzieci. Niestety pojawia się "bandera roja" czyli czerwona flaga, która wygania nas z wody. Po relaksie jeszcze jeden podjazd, i melinujemy się na dworcu kolejowym w Vinaros, gdzie koczy się rowerowa część wyprawy.
Dzień 48, 17.08.2006
Vinaros – Barcelona
0 km
Noc jakich mało…. około 1.00 na dworzec przychodzi stado miejscowych w celach słonecznikowo-alkoholowych. Zmyliśmy się więc po angielsku w stronę miasta. Szukaliśmy z 20 minut, znaleźliśmy kawałek plaży, niestety okazała się niewystarczająco komfortowa – nawet zupełnie nie. Jedziemy dalej, naszą uwagę zwraca cofający samochód, dzięki któremu znajdujemy fajne skałki na klifie. Kładziemy się na skałach i drzemiemy. W międzyczasie dwa razy jakiś samochód chciał się zatrzymać przy skałach, ale tracił ochotę widząc nas. Koło 4.00 przyszedł a właściwie przyczłapał z wrzaskiem na ustach jakiś Hiszpan o nieodgadnionej wymowie. Chyba krzyczał z rozpaczy. Siadł na skraju urwiska i darł się w morze, chyba przez łzy, czasem poklaskując. Jednak nie miał zamiaru rzucać się w morze, po 20 minutowym seansie jodowym wstał i poczłapał z powrotem. A my leżąc pod śpiworem na skale staraliśmy się drzemać, czasem się udawało. O 6.00 jedziemy na dworzec, kupujemy bilety i pakujemy się do pociągu. Początkowo wypas, potem ludzie zasypują pociąg. Kończy się na tym, że nawet Polak zrozumiałby aluzję, że rowery zajmują 2 /słownie dwa/ miejsca. Zjeżdżamy do Barcelony i jedziemy dwie stacje dalej, niż upoważnia nas bilet. Potem jedziemy na plac Catalunya zasięgnąć tony informacji.
Po zasięgnięciu 20 deko informacji jedziemy na camping. Znajdował się on 14 km od centrum, a my szukając go po wszystkich ekspresówkach przejeżdżamy niemal z 30, oglądając wszystkie remonty dróg i okoliczne wioski znajdujące się w promieniu 10 km od centro. No ale znajdujemy camping, recepcjonistka wita każdego przybysza powitaniem w jego ojczystym języku. Jemy obiad i wracamy zwiedzać. (Sagrada Familia,Casa Battlo, Fira de Montjuic itp). Naturalnie najdokładniej zwiedziliśmy metro. Jesteśmy na campingu o 22.00 i idziemy spać słuchając odlatujących co 5 minut samolotów z pobliskiego lotniska…
https://www.youtube.com/watch?v=uez3-6N3gIA
Dzień 49, 18.08.2006
Barcelona – Girona
0 km
Rano wstajemy o 8… w końcu ostatni dzień… kolejny ostatni dzień…. Jemy musli z hiszpańską specjalnością – horchatą, składamy się jedziemy do Barcelony, droga okazało sie ze jest w miarę prosta, przynajmniej będziemy wiedzieli na drugi raz 🙂 Wjeżdżamy do miasta, skręcamy w kierunku Camp Nou… ale oczywiście co? remont… objeżdżamy i docieramy na miejsce. gdy stoimy, do bramy podjeżdża Frank Rijkaard, macha grupie fanów i przy wrzasku w/w wjeżdża na teren klubu. My wchodzimy do muzeum, i trzy razy podniecamy się nad pucharem LM, dopiero trzeci pokazany był z 2006 roku. Oczywiście dzikie tłumy, każdy dba o swoje 4 litery i nie idzie zrobić zdjęcia. Potem idziemy na stadion i bierzemy udział w Camp Nou Tour, czyli łazimy po całym stadionie. Wypas stadion, godny swego klubu. Wychodzimy i rozmawiamy chwilę z Panią, która uprzejmie twierdzi że nasze rowery nie mogą stać w miejscu gdzie stoją od dwóch godzin. Posłuchaliśmy jej więc i w trwodze czym prędzej zabraliśmy je stamtąd. Potem Barca miała trening, ale że nie poznaliśmy żadnego piłkarza, pojechaliśmy coś zjeść. Potem zajrzeliśmy do kilku sklepów po kartony. Znaleźliśmy, umówiliśmy się na odbiór wieczorem, i pojechaliśmy do Parku Monjuic i do miasteczka olimpijskiego, potem do portu i na plażę. O 18 odebraliśmy kartony, i jak je dostaliśmy to zrozumieliśmy czemu rowery wozi się w kartonach a nie na odwrót. Po odstawieniu cyrków dotarliśmy na dworzec, gdzie cyrków ciąg dalszy, nerwy, mało informacji, nie wiadomo z którego peronu pociąg, będzie wiadomo 3 minuty przed odjazdem, rower nie mieści się przez bramkę i nie chce zjechać ruchomymi schodami, gdzie jest winda, jest winda, rowery się nie mieszczą do windy, jedziemy pojedynczo, tłum na peronie, podjeżdża pociąg, na szczęście długi, drzwi się zatrzaskują…. uffff… jesteśmy w środku. Zajmując połowę przejścia dojeżdżamy do stacji przy lotnisku. Z doczepionymi pudłami wyglądamy i czujemy się jakby z żaglem. Jedziemy na lotnisko w stylu Finn.
Dzień 50, 19.08.2006
Girona – Pyrzowice – DG
0 km
Noc spędzamy jak wielu pasażerów na ławkach, spakowawszy wcześniej rowery do pudeł. Rano oczekiwanie…… na szczęście uprzejmy pracownik lotniska widząc nasze toboły- w sumie 8 sztuk odprawia nas przed wszystkimi, poza kolejką, i "nie zauważa" 5 kg nadbagażu. Za resztki euro kupujemy słodycze w strefie wolnocłowej, i czekamy na samolot, który się nieco spóźnia. Oczywiście jak to samolot do Polski, Polacy muszą robić wiochę jakby miało zabraknąć miejsc w samolocie. 2 godziny lotu, i jesteśmy w Pyrzowicach, skąd zostajemy zabrani przez tatę Tomka Transitem jak to zwykle już bywa…. koniec…