Wyprawy rowerowe i nie tylko...

bike2capes

bike2capes -relacja dzień po dniu, część 3

Dzień 21 21.07.2006
Quinto – Las Cuerlas
138.06 kmslonce

Wstajemy żwawo o 6, przygotowując się oglądamy wschód słońca. Jemy musli z kisielem i ruszamy w Aragonię… Niestety jedzie się tragicznie… już o 8 jest ponad 25 stopni. Droga wyboista, góry – a może pustynia dookoła. Dużo ładnych widoków, ale przygnębienie narasta. Postoje robimy częściej niż zwykle, upał leje się z nieba a wiosek jak na lekarstwo. Tomek w myślach morduje 40 Hiszpana na pomocą tortur… Na szczęście w wioskach znajdujemy Spar’y.

Przejeżdżamy przez Belchite, miasto które zostało doszczętnie zniszczone podczas wojny domowej, a ruiny zostawiono ku pamięci potomnych. Na poprawienie humoru jeszcze wita nas remont drogi krajowej, co oznacza 10 km po szutrze, przy którym pracuje jakieś 2 osoby. Mijamy kilka ładnych zabytków w stylu mudejar, niestety wszystkie zamknięte na cztery spusty. Koło 14-15 robimy leżankę. Przejeżdżamy przez zabytkowe miasto Daroca, po czym wjeżdżamy na przełęcz za którą nie ma zjazdu, tylko kolejny płaskowyż. 1000 m n.p.m. pusta droga, płasko jak stół i żadnej wioski w promieniu kilku km… Aby znaleźć nocleg musimy zboczyć 4 km z trasy. Wjeżdżamy do wsi, pytamy, a tu cała wieś się złazi, dużo dzieci, które nie wiedzą gdzie leży Polska (a, to u was jest teraz mundial?). Generalnie harmider. Dobrotliwa pani proponuje że nas wpuści na podwórko… za 17 euro.. 🙂 chociaż w tej wiosce ostatni turysta przez przypadek wylądował chyba 300 lat wcześniej… Na szczęście w międzyczasie ktoś mówiący po angielsku (sic!) pokazał Łukaszowi fajne miejsce za miastem. Nie trzeba było użerać się z panią, która znała również angielski … a najlepiej dwa słowa… „to pay” :). Ponoć zrobiliśmy taką sensację w mieście, że przez następny rok miasto będzie huczeć od tego wydarzenia…

Dzień 22 22.07.2006
Las Cuerlas – Millana
144.56 kmslonce

Burzy w nocy w końcu nie było. Za to było zimno! Ale jako że spaliśmy zupełnie poza wsią mieliśmy okazje oglądać niebo, jakiego w mieście nigdy się nie zobaczy… Jedzie się całkiem przyjemnie, mimo że jest sporo pod górę W Molinie de Aragon, ozdobionej zabytkowymi murami zamku jesteśmy o 11. kupujemy znaczki i picie na zapas i w drogę… ale którędy? Zapytany Hiszpan stwierdza że nas wypilotuje swoim Renault Clio kilka kilometrów.

Droga wiedzie do parku narodowego Alto Tajo a następnie mamy znaleźć sami szutrówkę która nas zawiedzie do drogi głównej. Oczywiście nasza mapa żadnej z tych dróg o których mówi nam Hiszpan nie ma odnotowanych….Po drodze szukając szutrówki gubimy drogę dwa razy, a gdy znajdujemy szutrówkę, to wtedy Tomkowi rwie się łańcuch. Chce nam się wyć! Na szczęście skucie łańcucha jest bezproblemowe i jedziemy dalej. Zjeżdżamy w dolinę Tagu. Znajdujemy urocze miejsce do kąpieli zatem korzystamy z ochłody. Potem znowu góry, i na końcu podjazdu…. jest płasko przez 35 km… Cholerne góry płytowe…. Zjazd dopiero przed samym noclegiem poprzedzony ucieczką przed zdziczałymi psami które na urządziły sobie regularne polowanie na mnie (Ł). Zjeżdżamy jeszcze trochę, po czym znów ten sam problem, nikogo w ogródku. Spotykamy jedyną osobę we wsi która mówi po angielsku (dziewczyna około 18 lat), i chwali się nam, że zna też zdanie po polsku: “jestem ładna i mądra” Wszyscy wysyłają nas na boisko z ścianką do squasha (!!!) (wioska 500 mieszkańców) Dostajemy zgodę sołtysa na rozbicie się tam, i śpimy.

Dzień 23 23.07.2006
Millana – Aranjuez
144.26 kmslonce

Rano z trudem zwlekamy się z karimat, przygotowujemy się do odjazdu zeskrobując zewsząd terra rosę.

Wyjeżdżamy do następnej wsi w poszukiwaniu Mszy Św. Jest 8:30, logika nakazuje aby droga prowadziła w dół, no ale to jest Hiszpania więc podjeżdżamy i zjeżdżamy… męczarnia. W końcu nie trafiamy na żadną Mszę. Jakimś cudem odzyskujemy humor w połowie dnia… Planujemy nocować na campingu z basenem więc jesteśmy pewni noclegu… Przez cały dzień słońce, błękit nieba i góry, choć trochę już niższe. Oczywiście sjesta przy lodach algidy i Coca Coli. W doskonałych humorach dojeżdżamy do Aranjuez, miejsca naszego noclegu… dojeżdżamy do kampingu z basenem..:D … dupa… Camping cerrado… znaczy się że zamknięty. Nerwowa tułaczka po mieście i za miastem, kilka desperackich prób znalezienia gospodarza w mieście… lądujemy w hostalu za 32 jurki….

Dzień 24 24.07.2006
Aranjuez – Navarhermosa
109,82 kmslonce

Skoro już spaliśmy w tak wypasionych warunkach to postanawiamy wstać godzinę później. Szybko się zbieramy, ale przeklęta miejscowość nie chce nas wypuścić ze swoich szpon. Jedziemy na zakupy: niestety E.Leclerc jest czynny od 10.00 (jeszcze nie wiemy że jest to niemal regułą w Hiszpanii). Szukamy innego sklepu…. znajdujemy niemal po pół godzinie. Żeby w wielkim mieście był jeden market? Gdy stoję z zakupami przy kasie, psuje się jedna kasa, a potem następna. W końcu wyjeżdżamy o 10.00. Na szczęście drogę wyjazdową znajdujemy bez problemu, ale nawierzchnia jest tragiczna, zakończona niespodziewanie… samoobsługowym promem przez Tag.

Dalej już bez niespodzianek do Toledo. Miasto już z daleka robi duże wrażenie, ale żeby je zobaczyć z bliska trzeba podjechać pod duuużą górę. Po drodze kupujemy kartki, jedzenie korzystamy z internetu, a następnie jedziemy na stare miasto, aby zobaczyć alkazar i katedrę. Katedra robi niesamowite wrażenie. No duża jest :-)Szkoda tylko ze wstęp kosztuje 6 euro…No, ale takie zabytki trzeba zwiedzać. Potem włóczymy się chwilę po mieście, robimy zapasy jedzenia, i ruszamy w drogę ogromnym podjazdem w kierunku Montes de Toledo. Droga prowadzi przez lokalne zagłębie przemysłu meblarskiego, na kilkunastu kilometrach mijamy kilkadziesiąt fabryk i sklepów meblowych. Drogę upiększają wprasowane w jezdnię zwłoki stworzeń typu królik/zając które śmiało biegają po stepie obok i chyba zbyt często wkraczają na jezdnię. Po górach, dolinach dojeżdżamy do Navarhermosy, w której nie dość że nikt nie jest nam w stanie polecić miejsca do rozbicia się, to nie chce dać nam paru litrów wody, mrucząc pod nosem coś o sklepie…. Noc spędzamy w gaju oliwnym wgapiając się w cudownie gwiaździste niebo.

Dzień 25 25.07.2006
Navarhermosa – Guadalupe
125,45 kmslonce

Rano wstajemy godzinę przed świtem (powoli staje się to naszą tradycją) zbieramy się i na piątym kilometrze znajdujemy przytulne miejsce na konsumpcję zaległego puree z fasolką. Na 20 km jesteśmy w Los Navalmorales, gdzie robimy zakupy w Sparze, w trakcie naszej wizyty wysiada światło. Pepsi i ciastka poprawiają nam humor. Droga, którą jedziemy przypomina chyba dzieciństwo Franco,asfalt jest wąski zryty i czerwony. Samochody mijają nas średnio raz na godzinę. W jednym z miasteczek przyglądamy się przygotowaniom do święta narodowego Hiszpanii – dnia św. Jakuba. Ale trzeba przyznać, że jazda prowincją ma swoje uroki, widoki są śliczne. Po zjeździe do La Nava wjeżdżamy na równinę, która kończy się przełęczą w górach Sierra de Altamira, i jest jednocześnie granicą pomiędzy Kastylią i Extremadurą. Podjazd ma 21 km z różnicą poziomów 200 metrów, ale i tak końcówka ma ponad 8%. Za Puerto de San Vincente okazuje się, ze dalsza droga do Guadalupe prowadzi niemal cały czas przez góry. Podjazd 3 km, zjazd 10 km i na odwrót i w kółko Macieju. Wcześnie dojeżdżamy do celu, gdzie znajdujemy rewelacyjnie tani camping – za całość zapłaciliśmy 8,5 euro, basen & ciepła woda included. Rozkładamy namiot i szybko udajemy się zobaczyć średniowieczne centrum z klasztorem. Atmosfera wewnątrz jest znakomita, jednak jest już późno i musimy szybko wracać. Basen okazuje się że jest już nieczynny, ale za to mamy prysznic, i o to chodzi.

Dzień 26 26.07.2006
Guadalupe – Malpartida de Caceres
140.47 kmslonce

Dzień wstaje ciemny jak zwykle. Jak zwykle z trudem wstajemy, po 30 minutowym zbieraniu chęci, pokonując mroki namiotu. Przygotowujemy się powoli (lub jak kto woli – dokładnie…) i wyjeżdżamy na „przełęcz z rana jak…”.

Okazuje się być ona łatwiejsza niż przypuszczaliśmy i … niższa niż podaje to tabliczka na tejże (wg wskazań licznika i GPS). Potem przyjemne widoki, dużo górek, upał… tradycyjny zestaw… no ale jedzie się zadziwiająco przyjemnie. Przejeżdżamy przez miejscowości z pieśnią na ustach i spotykamy grupę Szwajcarów jadących do Portugalii w sposób na tyle zorganizowany że każdy z uczestników miał numer… i na końcu jechały dwa samochody. Wszędzie też mieli naklejone strzałki, gdzie jechać…:) eh swiss… Jeden ze Szwajcarów ryzykując życie robił nam fotki przy wyprzedzaniu… My nie pozostaliśmy dłużni .. obdarzyliśmy ich ogromną porcją Ryszarda Rynkowskiego :). Zwiedzamy nieco zaniedbaną starówkę w Trujillo, którą rozpaczliwie zachwalał przewodnik – po raz kolejny nasz przyjaciel Pascal zderza się z hiszpańską rzeczywistością. Nasz wyjazd ze starówki lekko się opóźnił, ponieważ musieliśmy poczekać aż policia odjedzie… najkrótsza droga prowadziła bowiem pod prąd. Jak już wyjechaliśmy z miasta to musieliśmy sprostać ogromnemu wyzwaniu… żeby nie zasnąć… trzaskaliśmy się bowiem przez 50 km prostą jak strzała drogą do Caceres… (przypominam że jesteśmy w Hiszpanii – upał, te sprawy…). W Caceres drapiemy się na starówkę.. tradycyjnie już łamiąc tonę przepisów, głównie jadąc pod prąd. Układ dróg jednokierunkowych w tym mieście projektowała chyba gwiazda hiszpańskiego pop-u. W każdym bądź razie Nobel w dziedzinie Idiotyzmów. Na głównym placu oglądamy jakąś paradę i jemy melona. Następnie jedziemy za miasto szukać noclegu. Jako że był to dzień paradoksów znajdujemy nocleg na gospodarza… Hiszpan mówi po angielsku, wpuszcza nas do łazienki i przynosi chłodne napoje… Wiecie czemu? Bo to było tuż przy granicy z Portugalią…:D

Dzień 27 27.07.2006
Malpartida de Caceres – Nisa
140,82 kmslonce

2/3 dnia – koszmar. 91 km ciągle 'up and down’ przez pustkowia Extremadury.

Bez odrobiny cienia, 1 km podjazdu, 1 km zjazdu i tak w koło. Dopiero od Valencia de Alcantara ukształtowanie terenu się poprawia. Po drodze spotykamy Polaków, którzy pracują tutaj przy wyrębie lasu (jakiego lasu?!). Częstują nas czymś chłodnym i ostrzegają przed spaniem na dziko z uwagi na jadowite zwierzątka. Okazuje sie, że widzieli nas już wczoraj w okolicach Trujillo. Na postoju w Valencii postanawiamy spróbować pomarańczy, któe rosną na większości skwerów w mieście. tfu, ocet siedmiu złodziei. Na 91 km wjeżdżamy do Portugalii. Od początku niemal jest bardziej zielono i chłodniej. Wjeżdżamy do Alpahao, miasteczko jest niemal jak z przewodnika turystycznego, białe domy, kobiety ubrane na czarno….) Stamtąd droga okazuje się ekspresową (brawo wydawnictwo Marco Polo). Objazdem dojeżdżamy do Nisy, gdzie znajdujemy nocleg w ogródku z bonusem w postaci wielkiego arbuza.

Dzień 28 28.07.2006
Nisa – Fatima
120,80 kmslonce

Rano zbieramy się jak zwykle po ciemku. Droga na mapie jest wzdłuż Tagu. Na mapie… po 30 km w miarę płaskich zaczynają się góry i doliny. Pierwszy odpoczynek w Gaviao, gdzie robimy po raz pierwszy od dwóch tygodni tańsze zakupy, a potem gubiąc kilka razy drogę (oj, Portugalczycy nie mają talentu do oznaczania dróg) aż do Torres Novas. Tam znajdujemy…. intermarche, a zatem znów lody 'Adelie’ 1 litr. Stamtąd bocznymi nieoznakowanymi drogami do Fatimy. Wjeżdżamy w solidne góry, po drodze zrywa się wiatr, który niemal zwala nas z nóg, a na dodatek jakiś wściekły tir mało co nas nie zmiata z powierzchni ziemi. Po wyczerpującym podjeździe jeszcze 15 km płaskiej drogi i trafiamy do Fatimy. Miasto okazuje się tradycyjnym centrum pielgrzymkowym – masa sklepów z tandetnymi dewocjonaliami, tłok i harmider. Pojawiamy się na ogromnym placu przed bazyliką,gdzie wzbudzamy zainteresowanie kilku pielgrzymów z Polski. Dostajemy kontakt do darmowego domu pielgrzyma. Co za ulga… Po obiedzie i prysznicu wybieramy się aby zwiedzić sanktuarium i wziąć udział w wieczornym międzynarodowym różańcu.

Dzień 29 29.07.2006
Fatima – Feliteira
124,83 kmslonce

Po nocy w wygodnym łóżku odwiedzamy jeszcze raz na rowerach plac przed bazyliką. Tym razem zostajemy z niego niegrzecznie wyproszeni przez strażników. Tradycyjnym ukształtowaniem terenu 'up&down’

zmierzamy w kierunku największej jaskini Portugalii – Mira d’Aire. Duży, ba, ogromny podjazd do samej jaskini. Jaskinię zwiedzamy z wycieczką emerytów i rencistów, których interesuje wszystko, tylko nie nacieki jaskiniowe. Jaskinia urządzona jest w nieco kiczowato – jarmarcznym stylu, łącznie z podświetlanymi fontannami na podziemnej rzece. Jednym słowem – na Słowacji i bliżej i zdecydowanie ładniejsze jaskinie. Po zwiedzeniu jaskini cały dzień odludnymi górkami, oczywiście przez nieistniejące na mapie wioski (pozdrawiamy wiadome wydawnictwo). Postoje dwa razy przy Intermarche (lody 'Adelie’) Po drodze oczywiście brak drogowskazów. Poznajemy sympatycznych Ukraińców, którzy są przekonani, że nie wiemy gdzie jechać, i chcą nam to koniecznie wytłumaczyć. Jedziemy totalną prowincją, musimy pytać kilkakrotnie o drogę. Jeden starszy człowiek dowiadując się że jesteśmy z Polski mówi: 'Polonia, Joao Paolo secondo…’ wzruszenie chwyta nas za gardło… Nie możemy znaleźć miejsca na rozbicie namiotu. Zrezygnowani decydujemy się jechać na Cabo da Roca, w końcu to tylko 40 km. Kątem oka zauważamy jakiś ruch przy jednym z domów. Nie wierząc Tomek idzie zapytać o możliwość noclegu. Okazuje się, że młoda właścicielka mówi po angielsku, ma remontowany dom w środku wioski, i ochotę aby nas tam ugościć. Dom jest obskurny i z karaluchami, ale noclegowi pod dachem nie zagląda się w zęby. Na dodatek właścicielka, Maria de Fatima (!!) obdarza nas obrazkiem Anioła Stróża.

Dzień 30 30.07.2006
Feliteira – Lisboa
119,62 kmslonce

Rano wstajemy lekko zaniepokojeni czy karaluchy nie zeżarły nam sakw. Ale wszystko jest w całości. Wyruszamy modląc się aby żaden z mieszkańców domku nie postanowił nam towarzyszyć. Czujemy lekki niepokój patrząc w niebo, ironicznie całkowicie zachmurzone… 4 tygodnie podróży w pełnym słońcu i błękicie nieba… i w tym jednym, najbardziej wyczekiwanym dniu… wtedy gdy najbardziej liczymy na piękne widoki… Ehh. Nie byliśmy więc w najlepszych humorach mimo odczuwalnej bliskości oceanu. Jedziemy do Mafry.. jak się okazuje przez spore przełęcze… wilgotność powietrza jest tak duża, że po wjeździe na najmniejsze wzniesienie pot leje się z nas strumieniami. W Mafrze szukamy kościoła. Jest 8:30, po paru kilometrach przymusowego zwiedzania miasta osiadamy na placu przy Katedrze.. jest 9:15. Okazuje się, że spis mszy w Mafrze wisi wewnątrz katedry, którą otwierają o 10 :). Czekamy więc. O 10 z kartki dowiadujemy się że jedyna msza jest właśnie tam o godzinie 11:30. Czekamy więc… naturalnie błyszcząc uśmiechami. Czas umilamy sobie zjedzeniem ogromnego melona, i zabawie z portugalskim automatem do sprzedaży znaczków pocztowych. Tuż przed mszą, po paru nieporozumieniach z miejscowymi udaje nam się względnie bezpiecznie zainstalować rowery. Podczas mszy dostajemy świra, bo co chwila turyści się kręcili koło wejścia, a tym samym obok rowerów. Bóg jest jednak miłosierny i po mszy możemy kontynuować podróż. Nareszcie zjeżdżamy do oceanu… (myślimy sobie) o głupcy! … owszem zjeżdżamy, ale na sposób iberyjski… czyli przez góry. Jak się okazuje nie byle jakie… pokonujemy kilka przełęczy, a bezpośrednio przed Cabo da Roca podjeżdżamy na 260 (niby nic, ale z poziomu morza…) Z przyczyn etycznych nie będę przytaczał treści naszych rozmów oraz monologów z podróży od Mafry do Cabo da Roca. W końcu zjeżdżamy!!! na przylądek i co najważniejsze… nad oceanem jest błękitne niebo. Tam właśnie.. na końcu czasów… spędzamy przepiękne chwile wśród wiatru, zapierniczających chmur, dzikich turystów, błysków fleszy, latającego piasku i szumiącego oceanu. Choćbym mówił językami ludzi i aniołów… nie opisałbym tego uczucia. Siedzimy tam prawie godzinę, i praktycznie ze łzami w oczach zbieramy się do odwrotu… do … domu. Droga do Lizbony wiodła pięknie.. wzdłuż wybrzeża. Po paru kilometrach postanowiliśmy się wykąpać w oceanie… czyli postać i przyjmować na klatkę fale o temperaturze 14 stopni…( odmarzały nam stopy :)) Pozbieraliśmy również muszelki. Sam dojazd do Lizbony był niezwykle ekscytujący… Było już późno, a my przed sobą mieliśmy sporo kilometrów bardzo zatłoczoną drogą. Kilkanaście kilometrów przed metą utworzył się korek i trwał on praktycznie do bram miasta. Korek…. to co rowerzyści lubią najbardziej…:) przejechaliśmy kilkanaście kilometrów mijając rzesze samochodów, to z prawej , to z lewej, to środkiem, to chodnikiem. Ekstaza…:D jakimś cudem nie spowodowaliśmy żadnego wypadku i dojechaliśmy szczęśliwie do Lizbony.. a tam czekała dopiero misja: niemożliwa. Dostać się na camping Monsanto.. Najbezpieczniejszy camping na świecie… bo najlepiej ukryty. Jak tam dojechać wiedzą tylko taksówkarze oraz kierowcy autobusów i to też tylko ci zasłużeni. Po długich poszukiwaniach i paru rozmowach ( w tym policjantem o idealnym angielskim i brytyjskim akcencie)o 23 stajemy u bram twierdzy Monsanto. Witają nas zdziwione oczy pracowników… („jak nas znaleźliście”, ” desperaci !”) 🙂 [ironia w formie krystalicznej]. Mimo zmęczenia jeszcze dość długo rozmawiamy z małżeństwem z Estonii, którzy wędrują rowerami z północy na południe Portugalii. Po tak długim dniu przyjemnie jest wziąć prysznic i położyć się spać.. a jutro zwiedzamy…:)

https://www.youtube.com/watch?v=M13Pq3jyJQY

Poprzedni artykuł
bike2capes -relacja dzień po dniu, część 2
Kolejny artykuł
bike2capes -relacja dzień po dniu, część 4