Baveno – Domodossola – Simplon Pass – Visp
74.11 km, 9.2 km/h avg, 48 km/h max
Rano burzy już nie było, za to było deszczowo i nieprzyjemnie. Na początek krótka podróż pociągiem do Domodossoli. Mała stacyjka w Baveno, przedpotopowy automat do biletów, i niezwykle miły zawiadowca stacji, który na moja stropioną minę przed automatem od razu zareagował pytaniem, czy przypadkiem nie potrzebuję pomocy. Wysiadam w Domodossoli, zbieram się z dworca…. i niemal od razu zaczyna padać. Pada przez pierwsze 5 kilometrów, za to jak już przestanie rozpoczyna się krótki, ale bardzo ostry podjazd pod grzbiet oddzielający mnie od właściwej doliny, którą będę się wspinał w kierunku Simplon. Na zjeździe z grzbietu dziwnie zaczyna kołysać się stopa. Po zatrzymaniu okazuje się, że niedokładnie wkręciłem pedał, przez co gwint pedała zniszczył prawie połowę gwintu w korbie. Na szczęście udało mi się delikatnie wkręcić pedał od środka, co wyczyściło delikatnie zerwany gwint i pozwoliło na ostrożne właściwe wkręcenie pedału. Jadę dalej zerkając co chwilę na felerny pedał. Pierwsze kilkanaście kilometrów są w miarę proste, a droga równomiernie pnie się do góry. Droga staje dęba dopiero po przekroczeniu wjazdu do tunelu kolejowego Simplon. w jednej z przygranicznych miejscowości nabieram wody. Po przejechaniu jednego z tuneli zatrzymuję się i ciężko oddycham. Czy naprawdę jestem dobrze przygotowany? Czekolada, i humor na jakiś czas się poprawia. Ruszam dalej. Droga jest poprowadzona dość klaustrofobicznie niemal cały czas w półtunelu. Jest to dość męczące, a to dopiero połowa drogi. W pewnym miejscu droga się wypłaszcza, i wielką serpentyną zakręca ku północy. Wzmaga się też nachylenie, Teraz dopiero zaczyna się rzeźnia. Po kilku kilometrach opadam z sił, opada również zapał. Próby doładowania kalorii nic nie dają, w końcu nie da się czekoladą zastąpić braku przygotowania kondycyjnego. Niezbyt rozsądną decyzją był wybór przełęczy z 1700 metrów różnicy poziomów na pierwszy rzut. No ale cóż, robi się coraz później, a nie będę się wracał. Przez najdłuższy tunel udaję się pieszo poboczem, i jako tako posuwam się do przodu. Tuż przed szczytem ze stabilnej pogody wchodzę w mleko, z którego na dodatek zaczyna padać. Niemal w biegu pamiątkowa fotka, i zmykam w dół. Zjazd jest tragiczny. Woda chlupie mi zewsząd, jedynie w tunelach nieco wytchnienia od przejmującego chłodu. Na szczęście przestaje padać pod koniec zjazdu, i odsłania się widok na dolinę Rodanu i okolice Brig. Po zjeździe w dolinę jeszcze 10 km płasko aż do Campingu Muhleye w Visp. Tam wita mnie bardzo przyjemna obsługa. Rozbijam namiot i obserwuję słońce, które na koniec dnia wreszcie przebija się przez chmury. Robię krótki spacer na bahnhof na zakupy na jutrzejsze śniadanie. Po powrocie na campingu spotykam grupę rowerzystów z Polski. Po ciężkim dniu bardzo to dodaje otuchy. Umawiamy się na jutro na Mszę. Teraz tylko gorący prysznic, i sen.