Rano morze było już na swoim miejscu, po samochodach zostały już tylko ślady na piasku. Kusi nas dopłynięcie do fortu na (pół)wyspie, jednak musimy ruszać, bo w planie zwiedzania czeka nas odwiedzenie meczetu sułtana Kabusa w Muskacie. Musimy się spieszyć, gdyż dla niewiernych jest on dostępny do zwiedzania tylko do godziny 11:00. Do Muskatu nie jest już daleko, więc po kilkudziesięciu minutach wjeżdżamy na przedmieścia stolicy. Sam meczet nie jest budowlą zabytkową, należy wręcz powiedzieć, że jest całkiem nowy, gdyż został ukończony w 2001 roku. Jego monumentalne rozmiary i architektura przyciągają uwagę z daleka. Wykonany z 300 000 ton indyjskiego piaskowca jest jednym z największych meczetów na ziemi. Ciekawostką jest również to, że wnętrze hali modlitewnej pokrywa drugi co do wielkości wykonany ręcznie dywan – jego powierzchnia to 70×60 metrów, a wykonanie trwało 4 lata.
Dłuższą chwilę podziwiamy misterne dekoracje wykute w piaskowcu. Wypolerowane płyty dziedzińca raz chłodzą, a raz parzą nasze stopy. Oprócz samego budynku podziwiać można również wypielęgnowane ogrody otaczające cały kompleks.
Sam Muscat rozciąga się na niemal 50 km wzdłuż wybrzeża zatoki omańskiej. Do zwiedzania wybieramy jeszcze dwa miejsca. Pierwszym z nich jest Muttrah. Jest to najstarsza część miasta, znana z tradycyjnych targów, ponoć jednych z najstarszych w świecie arabskim. To co przyciąga moją uwagę już od samego początku jest zapach. Do tradycyjnych dla suków zapachu przypraw i perfum, dochodzi jeszcze jeden, bardzo charakterystyczny. To… znane z naszych kościołów kadzidło! Produkowane jest ono na całym półwyspie arabskim, jednak to z omańskiego Salalah jest uznawane za najlepsze. Charakterystyczny zapach towarzyszy nam przez wszystkie dni – na sukach i w sklepach. Jakie było moje zdziwienie, gdy po wejściu do zwykłego spożywczego gdzieś na prowincji poczułem się jak na rezurekcji, gdyż w połowie sklepu unosił się gęsty biały dym rozpalonego tygielka z kadzidłem.
Z Matrah przesuwamy się jeszcze od dwa kilometry dalej. W starym Muscacie znajduje się bowiem pałac władającego Omanem i uwielbianego przez poddanych sułtana Quabusa. Sam pałac Al Alam oczywiście nie jest dostępny do zwiedzania, jednak zarówno widok od strony morza jak i imponujący plac przed głównym wejściem robi olbrzymie wrażenie.
Teraz… w drogę! Czeka nas przeskok – 150 km przez góry w stronę południowej części kraju. Droga wiedzie nieco dookoła, gdyż w Muscacie odrywa się od wybrzeża, i wraca do niego dopiero po 100 km. Po drodze robimy dla odmiany postój na posiłek w swojskim KFC. Naszym celem jest jeden z najładniejszych wąwozów polecanych w przewodnikach – Wadi Shab. Jest atrakcyjny jeszcze z jednego powodu – jego dnem płynie strumień, który rozlewa się w malownicze i krystalicznie czyste jeziorka, w których można pływać!
Sam początek doliny jest mało efektowny – wylot kanionu zamyka betonowy wiadukt autostrady. Aby dostać się do wąwozu niestety trzeba zapłacić – ścieżkę od parkingu oddziela niewielkie rozlewisko, które trzeba przepłynąć łódką. Oczywiście gościnni Omańczycy służą pomocą za jednego riala 😉
Malownicze jeziorka służą również jako źródło wody pitnej, dlatego w niektórych miejscach widnieją znaki zakazu kąpieli. My jednak szukamy opisanego w LP miejsca, gdzie jest możliwa kąpiel, i co więcej, znajduje się tam niewielka jaskinia do której można dopłynąć jedynie pod wodą. Tak skrupulatnie skupiamy się na opisanym w przewodniku miejscu, że dochodzimy do miejsca, gdzie ścieżka się… kończy. Właściwie roztapia się w jednym z rozszerzeń doliny, gdzie widać resztki jakiejś osady.
Na dodatek w nasze ślady poszło dwóch młodych Omańczyków, którzy także nie wiedzą gdzie jest kąpielisko 😉 Dopiero gdy definitywnie stwierdzamy, że ścieżki nie ma, wracamy, i po około kilometrze dochodzimy do ominiętego wcześniej miejsca które doskonale się zgadza z opisem. Woda jest doskonała – czysta, słodka, i ciepła – idealna do pływania. Niestety nasze poszukiwania spowodowały, że czasu jest niewiele, a słońce zaczyna się chować za ściany wąwozu. Robimy więc rekonesans, i niestety nie znajdujemy miejsca, gdzie wpływa się do jaskini (jak się później okaże byliśmy od niego pięć metrów) 😉
Z wody wyciąga nas nadchodzący zmrok, i pędem ruszamy z powrotem. W myślach już szukamy sposobu na obejście rozlewiska oddzielającego nas od parkingu.Gdy dochodzimy do wylotu wąwozu jest już prawie zupełnie ciemno, na szczęście czeka na nas ostatnia łódka – nasi znajomi z trasy powiadomili przewoźnika, że jeszcze za nimi guzdrze się dwóch białasów 😉
Teraz jedziemy jeszcze dalej na południe. Znajduje się tam rezerwat, w którym można oglądać żółwie. Może inaczej. Żółwie można oglądać w wielu miejscach na świecie, jednak północne plaże Oceanu Indyjskiego są ulubionym miejscem wielkich oceanicznych żółwi, gdzie przypływają aby złożyć jaja. I właśnie maj jest jednym z tych miesięcy, gdy można to obserwować! Zawczasu wykupiliśmy bilety na zwiedzanie rezerwatu. Zwiedzanie jest zaplanowane na 4:00, więc musimy znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Po paru godzinach dojeżdżamy do wioski Raz al-Jinz. Koniec świata, to jest dobre miejsce na nazwanie tej okolicy. Sama wioska składa się z kliku niewielkich chatek, do tego parking, ciemny budynek dyrekcji rezerwatu połączonej z obrzydliwie drogim hotelem… i koniec. Próby dostania się w stronę morza, aby znaleźć parę metrów sensownego miejsca pod namiot nieudane, więc udajemy się z powrotem do oddalonej o kilka kilometrów większej wioski Raz al Hadd. Tam nawigacja prowadzi nas w stronę plaży, gdzie staroomańskim zwyczajem znajdujemy kilkanaście samochodów rozjeżdżających plażę.
Gdy zaczynamy się rozglądać po okolicy podchodzi do nas…. napotkany w wąwozie Omańczyk. w pierwszym momencie nie rozpoznałem go, gdyż sportowy strój zamienił na tradycyjną diszdaszę. Jako pierwsze zadaje… pytanie o żółwie!
-Przyjechaliście oglądać żółwie?
-No tak, Raz al Jinz, jutro o 4:00…
-A, to nie byliście już na plaży za wami???
No to poszliśmy. Co prawda na samej plaży było ciemno jak w Omanie na plaży w nocy, ale w blasku gwiazd z daleka można było dostrzec wyryte na piasku ślady jakby po przejeździe monstertrucka oraz przesuwający się cień. Są! Jeden, drugi, kolejny! Jedne wynurzają się z morza, drugie kopią gigantyczne doły, a po chwili jeszcze inny niezgrabnymi ruchami przemieszcza się z powrotem w huczące fale oceanu. W sumie w ciągu półgodzinnego spaceru naliczyliśmy dziesięć osobników, które za nic miały, że kilka kilometrów dalej ludzie płacą za ich oglądanie niemałe pieniądze 😉
Powiem szczerze – to co zobaczyłem, może i było niezbyt imponujące i szokujące, ale dla mnie było to chyba najważniejsze przeżycie z Omanu – spektakl przyrody na żywo (chociaż bez komentarza Krystyny Czubówny). Natura od wieków sprowadza te zwierzęta w jedno miejsce, aby złożyły jaja. Gdy jedno na kilka tysięcy młodych pokona przeciwności i dorośnie, wraca w miejsce urodzenia aby rozpocząć kolejny obrót kręgu życia.
Po powrocie do samochodu zostało nam pytanie z kwestii uczciwości: czy jechać do rezerwatu? W zasadzie to co mieliśmy zobaczyć – zobaczyliśmy, rezerwacja jest nieopłacona… Pomni jednak na dopisek na mailu z rezerwacją, w którym byliśmy proszeni o zgłoszenie rezygnacji decydujemy się wziąć udział w wycieczce. Rozbijamy namiot przy samochodzie…. i po chwili podjeżdża samochód. Wysiadający człowiek tłumaczy nam, że w tym miejscu biwakowanie jest zabronione, i jeśli chcemy, możemy się przenieść kawałek dalej. Biorąc pod uwagę jednak urywający głowę wiatr decydujemy się złożyć namiot i iść spać wewnątrz samochodu.
Przed 4 rano przemieszczamy się z powrotem do Raz al-Jinz. Budynek dalej wygląda jak wymarły, ale po kilkunastu minutach pojawia się pracownik i wpuszcza nas do środka. Okazuje się, że w wycieczce oprócz nas bierze udział jeszcze .. 5 osób, tak więc nikomu nie blokowaliśmy miejsca. Generalnie mamy szczęście, bo dopiero później doczytaliśmy, iż w szczycie sezonu w wycieczkach bierze udział kilka grup po kilkadziesiąt osób, i nie jest to zbyt miłe doznanie.
Samochód zawozi nas na plażę. Żółwi… nie ma. Po chwili przewodnik znajduje pojedyncze sztuki, ale i tak jest ich mniej niz na plaży na której byliśmy wieczorem. Jedyny plus jest taki, że plaża rezerwatu jest zdecydowanie bardziej klimatyczna. Szeroki pas plaży zamknięty jest po jednej i pod drugiej stronie wysokimi skałami. Po chwili na wschodzie za skałami zaczyna przejaśniać się niebo. Wycieczka poranna ma jeszcze jeden plus – daje możliwość sfotografowania żółwi, gdyż ze względu na możliwość oślepienia i dezorientacji zwierząt przy obserwacji zabronione jest używanie lamp błyskowych. Gdy słońce jest już na niebie, ostatnie żółwie znikają w wodzie. Nic tu po nas, wiec samochód zabiera nas z powrotem na parking.