Martwe, Czerwone, Śródziemne. Potrzebowaliśmy niecałych dwóch dni, aby zamoczyć nogi w każdym z tych trzech mórz. Każde z nich niepodobne do pozostałych. Tak naprawdę Izraelczycy morzem (czwartym!) nazywają również jezioro Tyberiadzkie, jednak nasz wyjazd był za krótki, aby dotrzeć również i tam. Być może tą mnogością mieszkańcy chcą zrekompensować sobie pustynne krajobrazy niemal całego Izraela?
Z Jerycha, najniżej położonego miasta na świecie skierowaliśmy się nad Morze Martwe. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Bardziej niż w Polsce w długi weekend, w święto żydowskie tuż po szabacie w Izraelu życie zamiera, a wraz z nim kursy autobusów. Nie chcieliśmy czekać do 23:00 na kurs pierwszego z nich po zakończeniu święta, przeszliśmy więc do drogi wylotowej z miasta, aby spróbować szczęścia w łapaniu stopa. Autostop w Izraelu, zwłaszcza na rogatkach miasta wymaga nieco szczęścia i sokolego wzroku. Niemal co trzeci samochód wyjeżdżający z miasta był albo taksówką, albo szerutem. Chcąc więc jechać za darmo musieliśmy więc czujnie obserwować horyzont i co chwilę cofać rękę aby uniknąć nieporozumień. Przystanek na którym zatrzymaliśmy się znajdował się tuż koło meczetu. Po chwili stania usłyszeliśmy śpiew muezzina. I w tym samym momencie, po około 10 minutach czekania…. zatrzymał się samochód. Czyżby uprzejmy śpiewak widząc nas stojących w upale wydał stosowną prośbę przez megafon? 😉 Nasz kierowca niestety jechał w stronę Jerozolimy, jednak dzięki jego pomocy pokonaliśmy najgorszy odcinek wyjazdowy z miasta, i zatrzymaliśmy się na głównej drodze w stronę Eilatu.
Tutaj już szło nieco gorzej. Mimo naszych usilnych modlitw i starań niemal dwie godziny staliśmy w cieniu przystanku autobusowego, co chwilę przesuwając się jedynie przed zmieniającym swoje położenie palącym słońcem. Dostajemy również propozycję podwózki za jedyne 10$, jesteśmy jednak wytrwali. W końcu, gdy w ramach dobrego uczynku dzielimy się naszymi zapasami z bezpańskimi psami buszującymi obok stacji benzynowej… niemal natychmiast zatrzymuje się samochód! Po chwili rozmowy okazuje się, że nasz kierowca jest mieszkańcem kibucu Ein Gedi, i po wyjawieniu mu naszych planów zaczyna nam przedstawiać pomysły na dzisiejszy biwak. Okazało się bowiem, że planowane przez nas miejsce, czyli plaża w Ein Gedi jest nieczynna, nie ma na niej dostępnych choćby pryszniców, które do kąpieli w Morzu Martwym są niezbędne. Z kilku propozycji decydujemy się na dziką plażę rozciągającą się tuż za checkpointem. Dopytujemy jeszcze czy dzika plaża jest całkowicie bezpieczna, i za chwilę wyładowujemy się na poboczu.
Plaża…. okazuje się całkiem zamieszkana. I to nie weekendowymi turystami i ich namiotami, a całkiem pokaźnymi gospodarstwami kilku hippisów, którzy wygląda na to, że mieszkają tu na stałe! Do tego nasz biwak jest nieźle wyposażony – do dyspozycji mamy źródełko, które zasila całkiem solidny zbiornik, gdzie można opłukać się z soli. Dodatkowo, poniżej zbiornika strumyk zanim dopłynie do morza zasila naturalny prysznic. Niewiele myśląc przebieramy się, i lądujemy w wodzie.
Biorąc pod uwagę temperaturę powietrza, i zaduch jaki panuje wewnątrz namiotu, z wody wyciąga nas tak naprawdę tylko późna pora i zmęczenie. Zasypiamy przy otwartym namiocie, mając widok na oddalone o kilka kilometrów świateł z jordańskiego brzegu.
Rano – powtórka z rozrywki. Słońce budzi nas o strasznej godzinie, temperatura od razu się podnosi, więc znów lądujemy w wodzie. Chętnie zostalibyśmy tutaj jeszcze z parę dni, gdyby nie fakt, że temperatura jest mocno nieznośna, a po drugie – chcemy zobaczyć jeszcze dzisiaj rafę koralową w Eilacie!
Gramolimy się zatem z powrotem na drogę i wyciągamy kciuk. Nie mija 10 minut… i jest! Naszym kolejnym kierowcą jest Amerykanka, która wraz z ojcem zwiedza kraj przodków. Wysiadamy tuz przy skręcie w stronę Masady. Tu już czekamy nieco dłużej, ale po pół godzinie znów siedzimy w samochodzie. I tu nasze szczęście się kończy. Po 3 godzinach czekania pod drzewem kilka kilometrów za Ein Bokek, stwierdzamy, że w tym tempie nie dość, że nie zobaczymy żadnego morza, to jeszcze nie zdążymy na powrót do Polski.
Przechodzimy więc do widocznej na horyzoncie stacji benzynowej, i tam zaczepiamy jadącą na północ kolejną parę Amerykanów, aby podwieźli nas z powrotem do Ein Bokek, gdzie jest przystanek autobusowy w stronę Eilatu. W Ein Bokek nieco czasu zajmuje nam zlokalizowanie przystanku i ogarnięcie rozkładu autobusów. W międzyczasie odrzucamy namiętne oferty jednego taksówkarza, któy przekonuje nas że autobusy są full, a on naz zawiezie na miejsce za jedyne one thousand shekel, my friend. Po dłuższej chwili dopiero dochodzimy do wniosku, że cyfra na rozkładzie…. to godzina wyjazdu z odległej o 100 km Jerozolimy. Okazuje się więc, że do autobusu mamy jakieś 1,5 godziny czasu. Kierujemy się więc do McDonalda, i w przyjemnym chłodku spędzamy czas.
Wychodzimy z powrotem do piekarnika. Autobus przyjeżdża nawet punktualnie, jednak miejsca są jedynie stojące. Na szczęście w miarę drogi ilość miejsc siedzących się zwiększa, więc do Eilatu dojeżdżamy w miarę komfortowo. W Eilacie… wita nas jeszcze większy upał, niemal 40 stopni. Cóż, do rezerwatu rafy dzisiaj nie zdążymy na pewno, więc w nieco smętnych nastrojach kierujemy się w stronę granicy z Egiptem, gdzie są plaże na których można rozbijać się namiotem. Bardziej z zasady wyciągamy kciuk…. i zatrzymuje się niemal pierwszy samochód. Kierowca patrzy na nas i pyta: „a wy kuda?” Ustalamy, że my chcemy pastawić pałatku na plaży, i uprzejmy Rosjanin stwierdza, że zawiezie nas tam gdzie chcemy! Po ciężkiej podróży poprawia nam to mocno humor, a to jeszcze nie koniec.
Gdy już docieramy na miejsce i rozstawiamy namiot przebieramy się w kąpielówki, i gdy już moczymy nogi…. dobiega nas krzyk naszego namiotowego sąsiada: „nie tutaj, to jest rezerwat przyrody!” Okazało się, że rozbiliśmy namiot tuż obok rafy koralowej! Uprzejmy Izraelczyk litewskiego pochodzenia pokazał nam właściwe miejsce do zejścia do wody i do tego zaoferował się, że pożyczy nam maskę z rurką, żebyśmy mogli sobie dokładnie pooglądać rafę! W tym momencie usłyszeliśmy dźwięk naszych szczęk opadających na ziemię. Pogodziliśmy się już, że z rafy nici, a tu nie dość, że będziemy ją widzieli z bliska, to jeszcze zupełnie za darmo!
Noc jeszcze ciekawsza od poprzedniej. Przez parę godzin obserwujemy dźwięki i światła jednostek wojskowych co rusz pokonujących zatokę. Dodatkowo temperatura, która tuż po zachodzie słońca była całkiem znośna zmienia się znów w ukrop, jakby ktoś nagle włączył gorący nawiew. Rano powtarzamy pływanie z rybkami, dokładając do tego patent naszego sąsiada z karmieniem ich pitami przywiezionymi jeszcze z Jerozolimy. Gdy ryby dowiedziały się o dodatkowej wyżerce, przez chwilę czułem się jakbym gdzieś w zoo wszedł do wielkiego, egzotycznego akwarium. Niezapomniane przeżycie!
No, ale czas na nas. Dzisiaj wieczorem odlatujemy do Polski, a chcemy jeszcze po drodze zobaczyć Morze Śródziemne! Na szczęście zamiast podróży autobusem czeka nas dzisiaj lot lokalnymi liniami Arkia. Udało nam się znaleźć połączenie, które było droższe od autobusu jakieś 30 zł, więc nie było się nad czym zastanawiać. Na dodatek lot, mimo że trwa 40 minut jest obsługiwany największym na świecie wąskokadłubowcem czyli Boeingiem 757.
Wejście i cały terminal nie przymierzając wygląda jak dworzec PKS w Katowicach. Po podejściu do stanowiska odprawy zostajemy przekazani w ręce uprzejmej młodej kobiety, która porwawszy nasze paszporty biega z nimi po całym lotnisku, i wykonuje cyrki z bagażem podobne do tych z lotniska w Tel Avivie. Nasz bagaż mimo braku opłaty wędruje do luku, a my niemal za rękę jesteśmy zaprowadzeni do kontroli bezpieczeństwa. Tu już na szczęście wszystko wygląda normalnie więc mamy chwilę spokoju.
W końcu jest! Wychodzimy do piekarnika na zewnątrz, i udajemy się do samolotu. Sam lot, mimo że krótki jest bardzo ciekawy. Możemy z góry podziwiać całą naszą trasę – Pustynię Judzką, Morze Martwe, dolinę Wadi Qelt, a na koniec okolice Jerozolimy.
W końcu pojawiają się na horyzoncie niebieskie wody Morza Śródziemnego. Lądujemy na niewielkim terminalu 1, i mija dość dużo czasu, zanim dostaniemy się na stację kolejową. Tym razem jedziemy do Tel Avivu. Na zwiedzanie miasta czasu nam nie starczy, jednak 2 godziny na plażę są w sam raz 😉
W Tel Avivie, jak można się domyślić temperatura jest o dobre kilkanaście stopni niższa. Ale nam to nie przeszkadza, z przyjemnością kierujemy się do morza, i tylko wskazówki zegara, który pokazuje nam zbliżający się czas odlotu do Polski przywołują nas do porządku.