85,66 km
Rano budzimy się razem z jednym z członków goszczącej nas rodziny, który ubrany w mundur znika w samochodzie straży granicznej. Kończymy się zbierać, gdy z balkonu uśmiecha się do nas niewiasta, która wczoraj zagadywała do nas po angielsku. Rozmawiamy chwilkę, żegna się z nami i udajemy się w kierunku Domicy. Przy wejściu nie zastajemy nikogo prócz pracowników budowlanych. Wszędzie jakiś wieczny remont:) O 8.45 otwierają wejście do budynku, a my jesteśmy w trójkę, i w trójkę wyczytaliśmy z tablicy, że musi być przynajmniej czteroosobowa grupa. Pozostaje czekać, albo te piętnaście minut, albo godzinę i piętnaście minut, albo sklonować jednego z nas. Najlepiej Tomka, bo jednego Łukasza albo Marka więcej świat by nie zniósł. Jednak obchodzimy się bez klonowania i czekania na następne wejście. Wchodzimy w grupie 10 osób. Sympatyczny przewodnik, płci męskiej niestety, główne nazwy tłumaczy nam na polski, po tym jak zaczynamy komentować po polsku co się dzieje. Wychodzimy niezaspokojeni i obieramy kierunek Magyarorszag. (Nareszcie zaczyna się coś fajnego :P) dojeżdżamy do granicy, celnik okazuje się być tym panem w mundurze z którym wstaliśmy, więc pokazujemy tylko, że mamy paszporty i przekraczamy granice. Oczywiście nie omieszkałem sobie zrobić sesji z tablicami:) Moim podstawowym celem było zrobienie zakupów na Węgrzech, co było dość utrudnione z powodu braku forintów :D. Jako że jedziemy przez małe miejscowości, plany zapłacenia kartą spełzają na niczym (to prawie jak u nas) Robimy sobie przerwę na jedzenie na przystanku. Zza przystanku trzech młodziutkich Węgrów przez patyki liście i kamień rzucane w naszym kierunku usiłują nam powiedzieć, żebyśmy jechali. Ale nic bardziej mylnego, jednak nie rozumiem Węgrów, gdy już powoli zbieraliśmy się żeby odjechać, przyjaźnie pozdrowili nas kulkami z rzepów, a z daleka żegnali nas rozpaczliwym: „KOMON!”