Siedzimy na dachu naszego hotelu i leniwie rozglądamy się dookoła. Widok jest piękny. W oddali za pustynią widać zaśnieżone szczyty. I to niemal z każdej strony. Zaś najbliższą okolicę tworzy zwarta zabudowana budynków z gliny poprzecinanych bardzo wąskimi uliczkami.
Na dachach budynków mieszkańcy suszą pranie i mają klimatyczne rupieciarnie. Część dachów zwieńczona jest kopułami, a na niektórych widać badgiry czyli dziwne kominy, które w rzeczywistości są starodawnym, ale bardzo skutecznym w tutejszych warunkach, systemem wentylacyjnym. Na innych dachach hotelarze porozkładali leżaki i łoża, na których nawet w styczniu można długo siedzieć wieczorem patrząc w niebo.
Ale nie po to tu przyjechaliśmy by siedzieć leniwie na dachu. Az nas rwie do tego by ten świat poznać i zwiedzić okolicę, całe miasto, zobaczyć jak najwięcej! A widać już sporo bo na tym ogromnym morzu jasnych budynków co rusz wystaje jakaś wyspa w postaci minaretów. W tym dwa najbliższe wyraźnie większe od pozostałych są podobno największymi na świecie. Chcemy to wszystko zobaczyć z bliska, ale… tak dobrze się w słońcu leży. Po gonitwie Isfahanu jesteśmy przemęczeni i długo się mobilizujemy, ale nie po to tu przyjechaliśmy by spędzić czas na dachu. A „TU” to kolejne piękne irańskie miasto – Jazd.
Isfahan nas zachwycił, ale też zmęczył. Iran nas już do reszty pochłonął. Czujemy się tu doskonale. Radzimy sobie ze żwawym przechodzeniem przez ulicę, nie mamy problemu z przeliczaniem tomanów na riale, wiemy, że nasz widok będzie budził w kółko uśmiechy oraz pytania o to skąd jesteśmy. A Polska zaraz kojarzy się z siatkówką. Dopiero na drugim miejscu jest Robert Lewandowski 😉 W autobusie do Jazdu jednak Asia wyraźnie zaczyna się buntować i nieregulaminowo ściąga z włosów chustę siadając na końcu autobusu. Na chwilą podnosi ją, gdy na środku pustyni do autokaru wsiada dwójka młodych żołnierzy. Wyraźnie nami zainteresowana dyskretnie zerka i po kilkudziesięciu kilometrach na podobnym środku niczego wysiada…
Dworzec w Jaździe, jak wszystkie w Iranie, znajduje się daleko, daleko od centrum. To chyba taka zmowa z taksówkarzami 😉 Nasz nam po drodze sam proponuje nocleg. Bardzo nieufnie podchodzimy do takich propozycji obawiając się długich negocjacji i prowizji. Dlatego jesteśmy zaskoczeni, gdy na środku Starego Miasta dostajemy pokoik z wyjściem z dachu za 25 zł od łba. Hotel ma duży zadaszony dziedziniec z fontanną. Może kiczowato, ale uroczo. W dodatku nasz pokój jest jedynym na dachu, więc de facto cały dach należy właśnie do nas. Styczniowe słońce ostro praży, a my po ostatnich dniach naprawdę jesteśmy zmęczeni.
W końcu jednak wychodzimy na rekonesans. Przede wszystkim udajemy się w kierunku meczetu Masjid – e Jameh. To właśnie jest meczet piątkowy, który szczyci się najwyższymi minaretami na świecie.
Faktycznie całkiem spore są 😉 Naszą uwagę jednak przykuwa uwagę co innego w środku. Swastyki, które są jednym z elementów ornamentowych na wewnętrznej stronie kopuły. Wiedzieliśmy, że są, a i tak długo się za nimi rozglądaliśmy. Dopiero jak je wypatrzyliśmy i już wiedzieliśmy gdzie są stwierdziliśmy, że są bardzo widoczne;) Oczywiście jako symbol szczęścia powstały na długo przed drugą wojną światową. Jak widać islam czerpie inspiracje także z hinduizmu. W końcu z południowej Persji do Indii nie było „aż tak bardzo” daleko… Nasz książkowy przewodnik polecał także zejść do podziemi. Niestety wszystkie możliwe wejścia są zamknięte…
Ulice w Jaździe są niepowtarzalne. Nigdzie w Iranie takie stylu nie widzieliśmy. Uliczki tak wąskie, że czasem dwa motory ledwo się mijają. Drogi są często tak kręte, że nawet ktoś kto ma świetną orientacje w terenie po chwili nie wskaże, z którego kierunku wystartował. Po prawej i lewej ściany z łukami przerzuconymi nad jezdnią. A w bramach po dwie kołatki. Duże męski, a i drobniejsze – dla pań. Tak by domownicy wiedzieli kto ma otworzyć i uniknąć zakazanego kontaktu z niewłaściwą płcią. Co jakiś czas dziedzińce jak mini – rynki. Kiedyś przybywający na targ handlowcy właśnie tam urządzali „parking dla wielbłądów”.
Mieszkańcy nadal serdecznie, życzliwi, przyjaźni i uśmiechnięci. Christian zostawił nawet portfel w sklepie i gdy wrócił po 10 minutach ten na niego czekał. Niestety po części dzieci widać, że do miasta przybywa wielu turystów i „psuje” ich. Grupka ledwie kilkulatków bezczelnie żebrze i nawet próbuje stosować agresywne zagrywki choćby podkładając nogi! Co do dzieci to zaobserwowaliśmy jeszcze jeden ciekawy zwyczaj. Wieczorem na ulicach zobaczyliśmy… dzieci sprzedające z kartonów pofarbowane… żywe kurczaczki. Po zakupie wkąłdane były do foliowych worków, a klienci dumnie z takim workiem paradowali po ulicach…
Wieczór spędzamy jedząc szaszłyki w knajpkach rozlokowanych w przejściu pod kompleksem Amir Chakhmaq. O szaszłykach dowiedzieliśmy się już wcześniej od Alego, że są szaszłykami tylko wtedy, gdy mają po 6 kawałków mięsa, pomidora czy innego produktu. Sam komleks wraz z placem przed nim stanowi jeden z centralnych punktów miasta, i ma bardzo charakterystyczny wygląd. Odwiedzamy jeszcze kilka innych meczetów.
Udajemy się również do słynnych ogrodów. Mamy chyba jednak przesyt płatnych zabytków, bo gdy widzimy cenę, to dochodzimy do wniosku, że za taką cenę nie zamierzamy wchodzić do niewielkiego parku. Aczkolwiek rozumiemy zachwyt tym skrawkiem zieleni na pustyni, gdzie w ciągu roku spada łącznie ledwie 6 cm wody.
Jednak Iran to nie tylko islam. Zwłaszcza Jazd. To także centrum religii zoroastryjskiej. Zapytacie zapewne: A co to takiego? To może Was zaskoczyć, ale to tradycyjna religia Persów. Jeszcze przedislamska, ale do dziś znajduje wielu wyznawców. Zaliczał się do nich m. in. Freddie Mercury. Pomińmy jednak aspekty dogmatyczne to w Jaździe warte zwiedzenia są dwa miejsca związane z zoroastrianami. Jeden to świątynia ognia, w której święty ogień płonie od półtora tysiąca lat. Nie wolno go zgasić, ale też zanieczyścić nawet oddechem, więc znajduje się za szybą, a podkładać pod ogień wolno tylko mnichom, którzy na niego nie mogą wówczas nawet chuchnąć. Ładny budynek niewielkiej świątyni stoi na skwerku. Wstęp kosztuje ledwie 5 złotych, ale był to chyba najbardziej przepłacony zabytek w Iranie. Zapłaciliśmy tyle by zobaczyć pochodnię za szybą, przez którą nie można nawet zrobić porządnego zdjęcia bo światło odbija 😀
Na szczęście za miastem jest jeszcze dawne miejsce pochówku – wieże milczenia. Próbujemy dojechać tam miejskim autobusem. Długo stoimy i śmiejemy się sami na czymś w rodzaju przystanku bo kierowca żadnego z autobusów nie mówi po angielsku, a wszystkie napisy są po persku. W końcu więc udaje nam się podjechać w dobrym kierunku… dwa przystanki.
Gdybyście się chcieli tam udać to pamiętajcie, że sama świątynia jest zamykana w południe, więc ze zwiedzaniem warto wystartować wcześnie bądź bezpośrednio po przerwie (o dokładne godziny najlepiej zapytać w informacji turystycznej). Zorostrianie wierzą, że ich ciało nie powinno zbeszcześcić ani ziemi (nie wolno ich więc chować), ani ognia (nie wolno spopielić), ani wody (nie wolno utopić). Co więc wolno…? Zostawić sępom na pożarcie! Nie, to nie jest ponury żart… Właśnie za Jazdem znajdują się dwie pozostałe wieże milczenia. Na szczycie wysokich wzgórz ulokowano za wysokim murem specjalnie przygotowane miejsce na pozostawienie zwłok.
Jeśli ktoś jednak ma obawy, że idąc na zwiedzanie przerwie padlinożercom ucztę uspokajam. Obrzędy są zakazane od kilkudziesięciu lat, gdy obrzędów zakazał ostatni szach Iranu. Zorostrianie musieli więc wykazać się sprytem. Obok wież znajduje się teraz cmentarz, gdzie chowa się zmarłych w szczelnych… betonowych trumnach. Sama świątynia jest z pewnością warta odwiedzenia. Zajmuje spory obszar, zapewnia piękne widoki i obok znajdują się pozostałości pustynnych budynków. No i pozwala uruchomić wyobraźnie jak wyglądał taki pochówek…
Jazd okazał się miastem innym od pozostałych. Po dwóch dniach pobytu opuszczamy go nocnym autobusem i jedziemy na wyspę Qeshm. Niestety nie było autobusów VIPowskich i jedziemy zwykłym. 800 km w nocy w ciasnym autokarze. To będzie męcząca podróż. Ale warto ją było odbyć. O tym w następnym odcinku 😉