16 październik 2011 r.
Rano po śniadaniu szybkie pakowanie – i… w góry w góry miły bracie! Chcemy dzisiaj dojść do schroniska pod Jebel Toubkalem, które położone jest na wysokości około 3200 metrów. Ścieżka zaczyna się niedaleko od naszego guesthouse, i wiedzie w górę przez rzadki las dębowy. Po godzinie dochodzimy do wioski Aremd. Z krzaków wchodzimy wprost na uliczkę ze straganami.
Wioska wydaje się niewielka, ale dopiero gdy odwróciliśmy się widzimy spore wzgórze oblepione budynkami. Z wioski najpierw idziemy szeroką wyschniętą doliną rzeki, a potem wschodnim zboczem doliny pniemy się mozolnie w górę. Odpoczynek robimy w wiosce Sidi Chamcharouch. Wioska to dużo powiedziane – kilka glinianych chatek, i sklepów na wysokości 2350 metrów. Zatrzymujemy się na posiłek, ale oczywiście ciężko się odgonić przed nachalnymi sprzedawcami. Każdy chce nas zaprosić do swojego stoiska. Nam jednak wystarcza zakup miętowej herbaty. Do tego miejsca wędruje również sporo Marokańczyków, gdyż w tej wiosce znajduje się grób marabuta, czyli muzułmańskiego świętego.
Teraz ścieżka zmienia kierunek na południowy, i dalej wspina się ostro w górę. Po drodze, w środku niczego mijamy kilka straganów z zimnymi napojami (na wysokości 3000 metrów!!!) Dopiero w ostatniej godzinie marszu nachylenie ścieżki się zmniejsza. Na horyzoncie widać już mury schroniska, chociaż początkowo ciężko je rozpoznać, gdyż ściany są zbudowane z tych samych kamieni co skały dokoła. Dochodzimy. Szczytu stąd nie widać, widok zasłania wysoko zawieszony próg doliny. Na wysokości około 3200 m n.p.m. znajdują się dwa schroniska. Pierwsze jest dość drogie, dlatego udajemy się od razu do Refugee de Toubkal. Schronisko nie jest fajne, sale wieloosobowe są duszne i ciasne. Kolacja jest taka sama jak i atmosfera w schronisku – wielkie michy mdłego kuskusu i niedoprawiona zupa. Nic dziwnego, że humory nie dopisują. Byle do rana.
17 październik 2011 r.
Wstajemy… za późno. Mimo, że na dworze jest jeszcze ciemno jesteśmy jednymi z ostatnich opuszczających schronisko. Na gigantycznym piarżysku już widać kilkadziesiąt słabych światełek czołówek. W końcu ruszamy i my. Na dobry początek gubimy ścieżkę, chociaż jej przebieg jest i tak dość umowny. Jak później przeczytałem, wiele osób myli w tym miejscu drogę. Wśród wielkich kamieni nadrabiamy nieco drogi, i wspinamy się zakosami po piargu aż na próg doliny zawieszonej nad schroniskiem. Ponad progiem doliny ścieżka wiedzie wśród obrywów olbrzymich głazów, i dopiero po pewnym czasie zaczyna się wznosić po zboczu. Teraz już ciężko się zgubić. Idzie się całkiem dobrze, chociaż zmęczenie daje się we znaki ze względu na wysokość. Mozolnie wchodzimy na przełęcz Tizi’n’Toubkal. To już prawie 3900 metrów. Niby niedaleko, ale ścieżka wiedzie teraz po osypującym się zboczu. Krok za krokiem, krok za krokiem, gdy już wydaje mi się, że wyżej nie da się wejść – zza zakrętu wyłania się charakterystyczna piramida znana z fotografii… oddalona jakieś kilkaset metrów na bocznym grzbiecie. Ale teraz nic już nie jest w stanie wybić nas z rytmu. Po 4 godzinach wejścia osiągamy szczyt Jebel Toubkal. Widok z dachu północnej Afryki wynagradza nam wszelkie trudy. Setki szczytów dokoła. Siedzimy chwilę, delektując się widokami, ale niestety trzeba zejść, zwłaszcza, że chcemy dzisiaj dojść z powrotem do Imlil.
Ruszamy, w dół idzie się lepiej, mimo to jednak zaczynam odczuwać objawy szybkich zmian wysokości. Gdy dochodzimy do refugee, głowa już pulsuje jak głośnik basowy na imprezie techno. To znak, że mimo wielkiej chęci pozostania na miejscu trzeba jak najszybciej ruszać na dół. Idziemy. Na swoje (jak się później okaże) nieszczęście na straganie daję się skusić na zimną fantę. Tempo zejścia jest jednak zbyt szybkie, bo pod koniec Andrzejowi zaczyna szwankować noga. Rozdzielamy się, chcąc szybciej dotrzeć na miejsce. Gdy docieramy do Aremd jest już niemal ciemno. Skręcamy w inną drogę niż wczoraj, i po pewnym czasie okazuje się, że było to chyba błąd, gdyż dopiero po chwili zauważamy, że droga zaczyna się oddalać od naszego celu. Na szczęście pojawia się skrót. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że droga skręca do lasu, i po chwili jest ciemno jak w d… u Araba. Dopiero po pewnym czasie możemy iść na azymut za majaczącymi w dole światłami. W końcu jest! Zaczyna się uliczka. Gdy schodzimy do asfaltu, pierwszą osobą, którą spotykamy jest… Andrzej! Skubaniec zdołał złapać stopa, i dotarł do Imlil przed nami. Teraz już tylko kilka minut spaceru, i jesteśmy na naszym noclegu. Najwyższy czas, bo oprócz głowy zaczynam odczuwać skutki wypicia najprawdopodobniej przeterminowanej Fanty. To była długa, i niekoniecznie przyjemna noc…