Lecimy z Wrocławia. W owym czasie Ryanair oferował bardzo atrakcyjne czasowo połączenie, dzięki któremu wylatując o 21:00 z Polski na 9 rano lądowaliśmy w Fezie. Wystarczyło jedynie przetrzymać noc na znanym mi skądinąd lotnisku w Bolonii. Wylatujemy w składzie o jedną osobę mniejszym, Mikołaj doleci do nas dopiero do Marrakeszu.
Podróż rozpoczęła się od zakupu biletu w nowej budce spółki Schlesien Bahn. Kupiłem bilet, po czym po kilku minutach okazało się ze nie będę miał okazji go wykorzystać, gdyż bez żadnej zapowiedzi pociąg nie przyjechał o planowanej godzinie. Nie chcąc ryzykować przebolałem stratę trzech złotych i wsiadłem do jadącego kilka minut później pociągu Twoich Linii Kolejowych, które kiedyś w nazwie miały taniość 😉 ale już im chyba przeszło. Tam z optymizmem w glosie podszedłem do konduktora i poprosiłem o bilet do Wrocławia. Konduktor z jeszcze większym optymizmem stwierdził, że za dużo od niego oczekuję, ponieważ on może mi sprzedać jedynie bilet do Katowic. A tam mogę iść do kasy. Moja odwieczna miłość do PKP zaczęła powoli gasnąć…. jak mówi stare porzekadło: Pięknie, K…, Pięknie. No ale cóż. Odrobinę optymizmu wlała w moje serce kasjerka ze stacji Katowice, która wiedziała o co chodzi, i bez mrugnięcia okiem sprzedała mi właściwy bilet. Skierowałem się na peron pierwszy.
Peron pierwszy w chwili obecnej charakteryzuje się dwoma cechami (październik 2011 ): nieskrępowanym widokiem na dziurę w ziemi, która pochłonęła słynny kielichowy dworzec, oraz równie nieskrepowanym widokiem dokończonej modernizacji tegoż peronu. Otóż owa modernizacja polegała na: wyburzeniu zadaszenia, zdjęciu asfaltowej nawierzchni, oraz położenia w jej miejsce szlachetnej nawierzchni z uszlachetnionego betonu zwanego kostką brukowa. Całości wrażenia dopełniają wiaty przystankowe które jak żywo pasują do stacji Psia Wólka ale nie do stolicy regionu chwalącego się niemal 4 milionami mieszkańców. Oczywiście pociąg spóźnił się, moje szczęście ze jedynie 10 minut. W międzyczasie mogłem podziwiać zapał ekipy, która dzielnie pracowała nad dewastacja kolejnego peronu.
Podróż do Wrocławia bez problemow, z małym wyjątkiem opóźnienia które powiększyło się do pół godziny. Widok remontowanego dworca powiększył kontrast miedzy dworcem w Katowicach. Miła wizyta u kolegi, i jedziemy 406 na lotnisko. Spotykamy się wszyscy w 4, i ruszamy. Kontrola bezpieczeństwa, i lot bez najmniejszych problemow. O 22 meldujemy się w Bolonii. Mamy kilka godzin do lotu, wiec szykujemy się do snu. Lotnisko dość nieprzyjazne do spania, zostaje tylko podłoga.
14 października 2011 roku.
O 5 toaleta, niespiesznie kierujemy się do kontroli bezpieczeństwa. A tutaj… Zastajemy kolejkę na kilkaset osób. Na szczęście idzie bardzo sprawnie. Po przejściu przez security – 1 h przed odlotem słyszymy przez głośniki ’last call flight to fez’… Lecimy z wywieszonymi jęzorami… po to by po wypuszczeniu przez gate stać na schodach ponad pół godziny. Lot przeszedł szybko, ponieważ większość przespałem. Obudziłem się nad Almerią, więc po kilkunastu minutach nad Morzem Śródziemnym samolot zaczął zniżanie. Reprezentacyjna runda nad Fezem, i już kola samolotu dosięgają afrykańskiej ziemi. Na płycie lotniska 2 boeingi Air Arabia i Royal Air Maroc. Wita nas wyższa temperatura niż w Polsce. Stajemy na końcu kolejki do kontroli paszportowej. Urzędnicy pieczołowicie klepią do komputerów wszystkie dane łącznie z zawodem wykonywanym.
Teraz czeka nas wymiana waluty, odgonienie 42 taksówkarzy, którzy oferują best price, i siedzimy na przystanku. Tzn. siedzimy na trawie, bo miejsce odjazdu autobusów miejskich nie jest w żaden sposób oznaczone. Mijamy aerobus, wiedząc że za jakiś czas na pewno przyjedzie zwykły autobus za 3,5 dirhama. Po chwili lenistwa pod palmą wsiadamy. Z tyłu autobusu zakupujemy bilety w 'kasie’. Kasjer zagaduje nas który raz jesteśmy w Fezie, czy mi się podobało itp. Wysiadamy na dworcu kolejowym. Kupujemy od razu bilety na poranny pociąg do Marrakeszu, i wracamy łapać taxi. W 4 osoby nie zmieścimy się w jednego petit taxi razem z plecakami, więc łapiemy dwa czerwone fiaty uno, i podajemy kierunek Bab Bou Jaloud. I już tutaj pojawia się problem, bo o ile ja nasz kierowca bierze według licznika 9,2 dh, ale kierowca Adama życzy sobie 25 i łaskawie schodzi do 20.
Wysiadamy przy bramie. Jako ze zaraz obok są stoliki, zamawiamy pierwsza miętową herbatę. Po krótkim odpoczynku idziemy szukać noclegu. W pierwszym hotelu Erraha cena jest przystępna – 60 dh. Decydujemy się, ale dopiero po chwili sprawdzamy jak nędzne są łazienki. Mimo to decydujemy się zostać, przecież śpimy tu tylko jedną noc, więc możemy zacisnąć zęby. Hostel ma taras, na dole jest knajpka z mint tea, więc nic więcej do szczęścia nam nie trzeba. Po odpoczynku ruszamy na standardową trasę po starej medynie zwanej też Fes-al-Bali.
Medyna ta jest jedną z najstarszych w świecie, a porównywalne znaczenie ma tylko kilka innych – w Marrakeszu, Damaszku. W każdym przewodniku przeczytamy zapewne, że feska medyna jest „najbardziej skomplikowaną milą kwadratową na świecie” Mimo, że powiedzenie to jest oklepane, dość dobrze oddaje co znajduje się wewnątrz. Mnóstwo uliczek, przejść, korytarzy, zacienionych placów, sklepików, suków i bram. Dla jednych będzie to fascynujące miejsce – dla innych turystyczny kicz pełen naciągaczy i komercji. Najlepiej jednak zdanie wyrobić sobie samemu – zatem – ruszamy w głąb!
Na początek zwiedzamy medresę Bou Inania, a następnie wąskimi uliczkami schodzimy w dół starej medyny. Już od początku ulica wygląda jak jeden wielki stragan pełen ubrań, tkanin, naczyń, żywych i martwych zwierząt. Dla każdego coś miłego. To nie tylko turystyczny jarmark, ale codzienny, żywy funkcjonujący organizm.
Przystanek robimy na małym placu an-Nejjarine. Na placu zwraca uwagę wyłożona mozaikami fontanna, która spełnia rolę studni miejskiej. Tuż obok znajduje się dawny funduk, gdzie w dawnych czasach zatrzymywały się karawany. Wewnątrz znajduje się obecnie Muzeum Rzemiosła i Sztuki Drewna. Ze względu na zawodowe zainteresowania części naszej wycieczki nie możemy pominąć wejścia do środka. Wewnątrz znajduje się wiele drewnianych eksponatów, ale do środka warto zajrzeć choćby tylko ze względu na pięknie odrestaurowany wewnętrzny dziedziniec. Po zwiedzaniu muzeum idziemy dalej, przechodząc obok jednego z najważniejszych meczetów świata muzułmańskiego – Al-Karawijjin. DO środka oczywiście wejść nie wolno, jednak przez otwarte bramy można obserwować życie, które toczy się wewnątrz. Oprócz samego meczetu znajduje się tutaj również znany uniwersytet. Idąc dalej przez mostek na niewidocznym zupełnie ouedzie dochodzimy do wejścia do meczetu Andaluzyjskiego, a następnie aż do bramy nazywanej Bab Rcif. Włóczymy się chwilę, oczywiście nagabywani przez wszystkich o wszystko. Zadziwia mnie czytanie w myślach przez sprzedawców, bo minutę potem jak podzieliłem się z kimś myślą ze chciałbym kupić dzbanek na herbatę pojawia się sprzedawca i pokazuje mi dzbanki. Podobnie jest ze zgadywaniem narodowości. Po usłyszeniu 'Pologne’ w odpowiedzi słyszymy dzień dobry i inne ciekawe słowa po polsku (np. wódka) wracając spożywamy obiad składający się z kuskusu, sałatki i deseru.Tuż za wielkim placem znajduje się park Jnan Sbil. Po dużej dawce klaustrofobicznych ulic medyny mieliśmy ochotę na trochę zieleni. Weszliśmy do środka. Nie minęło jednak 10 minut, kiedy pojawiło się kilka osób w mundurach, które… zaczęły gwizdać gwizdkami. Na ten sygnał wszyscy miejscowi przebywający w parku jak jeden mąż zaczęli kierować się ku wyjściu. My również nie mieliśmy wyjścia, jak skorzystać z wyjścia. Niepocieszeni postanowiliśmy się przemieścić na zakończenie dnia ponad miasto, do grobowców Marynidów.
Same ruiny są niewielkie, i nie robią wrażenia, jednak ze wzgórza rozlega się ciekawy widok na całe miasto. Z racji, że do zachodu słońca już niedaleko chcieliśmy wziąć taksówkę. Taksówkarz jednak oczywiście komunikował się tylko po arabsku, my zaś nazwę miejsca znamy tylko po angielsku 😉 Sprawę rozwiązuje pokazane na ekranie aparatu fotograficznego zdjęcie naszego przedmiotu pożądania. Gdy docieramy na górę jest już ciemno. Nad miastem, oganiając się od sprzedawców wszystkiego podziwiamy światła medyny.15 października 2011 roku.
Rano łapiemy taksówkę, tym razem mercedesa, więc mieścimy się wszyscy. Dworzec kolejowy jest nowoczesny i sprawia dobre wrażenie. Nasz pociąg już stoi. Może i Maroko to łatwo dostępny i cywilizowany kraj, ale gdy zobaczyłem na wyświetlaczu peronowym nazwę Marrakesz, objęło mnie przyjemne uczucie – ekscytacji i nadchodzącej przygody. Mniej przygodowe było kilka godzin, które przed nami, bo oglądanie pustyni przez okno to nic porywającego. Jedynym urozmaiceniem podróży był człowiek, który wsiadł podczas jednego z długich postojów w środku niczego. Wsiadł do naszego przedziału, i zaczął grzeczną pogawędkę. A skąd, a dokąd, a dlaczego, a jakie plany… Po czym wyciągnął niby przypadkiem wizytówkę swojej agencji turystycznej w Marrakeszu. Gdy zaczęliśmy mu tłumaczyć, że raczej radzimy sobie na własną rękę – zdenerwowany doszedł do wniosku, że jednak jego wizytówka nie jest nam potrzebna, wyszarpnął ją z ręki Andrzeja i jak niepyszny wysiadł na tym samym przystanku.
W Marrakeszu powtarza się marokańska mantra. Taxi, taxi, where, best price! My jednak chcemy do starego miasta dotrzeć na piechotę, i spróbować ponegocjować cenę przejazdu do Imlil. Troszkę gubimy się po drodze, pytamy kogoś, lecz nasza wymowa Bab ar Rub wydaje się być dla miejscowych niewiedzieć czemu zupełnie niezrozumiała ;)Jednak koniec końców znajdujemy miejsce, w którym stoją setki kremowych mercedesów beczek, które fabrykę widziały co najmniej dwadzieścia lat temu. Mimo naszych usilnych prób, i umiejętności naszego urodzonego handlowca – Andrzeja, cena spada zaledwie o kilkadziesiąt dirhamów i w niczym nie przypomina cen wyszukanych w internecie. Mimo to jest niedrogo dzieląc cenę na kilka osób, także za chwilę pakujemy się do środka. Kierowca zapuszcza traditional arabian music w radiu, i jedziemy. Na horyzoncie chmury, i coraz bliższe góry. Po paru godzinach jazdy docieramy. Nie do samego Imlil, ale do położonej wyżej wioski. Jak można było się domyślić, kierowca oczywiście zna doskonałe miejsce noclegowe w świetnej cenie 😉 Tutaj negocjacje są bardziej udane, i pierwotna cena spada o kilkadziesiąt procent. Pokoje są bardzo wygodne. Podczas oczekiwania na kolację włączamy TV. Nasze zdziwienie nie zna granic, gdy na pierwszym kanale pojawia się Al Jazzera, a w niej… twarz Jerzego Urbana 😀 Po chwili orientujemy się, że właśnie prezentowany jest program o historii Polski po II wojnie światowej. Przez chwilę tłumaczymy towarzyszącej nam młodzieży zawiłości polskiej polityki współczesnej 😉