Niestety. Nasza wycieczka trwa tylko 7 dni, a chcielibyśmy zobaczyć coś jeszcze po drodze, więc po trzech dniach zwiedzania Kosowa ruszamy dalej. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Czarnogóry, a konkretnie do jednego z najbardziej znanych jej miast – Kotoru. Po drodze mamy w planach zatrzymać się w Peje, gdzie znajduje się jedna z cerkwi znajdujących się na liście UNESCO. Dzisiaj w planach „tylko” 350 km, i dopiero wieczorem okaże się, jak wielką pomyłką było planowanie tego dnia jako łatwego do podróży samochodem.
Z miasta wyjeżdżamy znaną nam już z poprzednich dni dwupasmówką, jednak po kilkunastu kilometrach skręcamy w wiodącą na zachód drogę do Peje. Tym samym nasz spokój się zakończył, gdyż droga ta była w nieustającym remoncie przez dobre trzydzieści kilometrów. Nieco zakurzeni wjechaliśmy do miasta, i chcąc odreagować nieco rozpoczęliśmy poszukiwania lokalu mając ochotę na dobre kosowskie śniadanie. Po kilku zgrzytach znaleźliśmy najpierw informację turystyczną, która naświetliła nam nieco położenie dróg wjazdowych i wyjazdowych oraz Najważniejszego Zabytku Miasta, a następnie udaliśmy się w poszukiwaniu lokalu gastronomicznego 😉
Zgodnie ze starą żywieniową zasadą wybraliśmy niepozorny lokalik, w którym siedzieli miejscowi. Okazało się to strzałem w dziesiątkę gdyż oprócz świetnego jedzenia w dobrej cenie mieliśmy do dyspozycji intrygujący lustrzany sufit i ołtarzyk ku czci matki Albanii.
Posileni ruszyliśmy na podbój siedziby Patriarchy Serbii, czyli patriarchatu Pec. Po dojeździe powitała nas opancerzona budka, w której groźny kosowski policjant zażądał od nas paszportów na czas naszej wizyty wewnątrz. Te obostrzenia, a także drut kolczasty otaczający całą posiadłość to środki zabezpieczające przed atakiem Albańczyków na serbskie zabudowania klasztoru. Niby wojna skończyła się kilka lat temu, jednak lepiej dmuchać na zimne.
Wchodzimy na teren klasztoru. Od samego wejścia wita nas cudowny krajobraz. Klasztor położony jest u wrót doliny Rugova, ostro wcinającej się między szczyty gór Przeklętych. W jesiennym słońcu w oddali majaczą mieniące się kolorami liście.
W klasztorze wita nas młodziutka zakonnica.
Witam was, skąd jesteście?
-Z Polski
-Oooo, z Polski? To świetnie, chcecie kupić śliwowicę? Każdy Polak u nas kupuje dużo śliwowicy!
Zaszufladkowani do odpowiedniej kategorii zakupiliśmy bilety wstępu i udaliśmy się na zwiedzanie. Patriarchat jest najważniejszym miejscem dla serbskiego prawosławia. Tutaj swoją siedzibę ma patriarcha Serbii. Trudno się dziwić wściekłości Serbów na niepodległość Kosowa w sytuacji, gdy głowa serbskiej cerkwi musi uzgadniać swojej wizyty w macierzystym klasztorze z miejscową władzą.
Sam patriarchat dzisiaj to kompleks zbudowany z trzech położonych obok siebie kaplic połączonych wspólną kruchtą. Bordowe mury wyraźnie odcinają się od reszty zabudowań i zieleni. W środku całe ściany pokryte są malowanymi freskami oraz ikonami. Całość kompleksu pochodzi z XIV wieku.
Po zwiedzeniu klasztoru i zrobieniu zakupów wyjeżdżamy z miasta. Mimo posiadanej mapy wcale nie okazało się to łatwe, bo nawigacja parokrotnie próbowała nas wprowadzić na schody między dwoma ulicami. Ale po objechaniu 3/4 miasta jesteśmy na właściwej drodze wiodącej ku granicy z Czarnogórą.
Droga już parę kilometrów za miastem podrywa się do góry, i wśród kolorowych lasów wiedzie coraz wyżej. Widoki są bajeczne. Im wyżej, tym robi się chłodniej, a na samej przełęczy wita nas śnieg! Po drugiej stronie gór rozlega się morze szczytów podobnych do naszych Beskidów.
Powoli zjeżdżamy delektując się sielskimi obrazkami. Jedyna różnica między naszymi górami jest taka, że zamiast wież drewnianych wież kościołów widać we wsiach smukłe minarety.
Po przejechaniu miejscowości Berane, która dzięki swoim zakładom przemysłowym wyglądała w krajobrazie jak Mordor nawigacja postanowiła pokazać swoją przewrotną logikę. Droga, w którą nakazała nam skręcić zwężała się niebezpiecznie i wiodła w góry. Po krótkiej naradzie stwierdzamy – raz kozie śmierć – i ruszamy w głąb doliny. Droga była tak wąska, ze w pewnym momencie musieliśmy się zatrzymać, aby przepuścić maszyny budowlane jadące z naprzeciwka. Nasze szczęście, że akurat w tym miejscu był zjazd na posesję, gdyż w innym miejscu musielibyśmy całkiem spory kawałek jechać w dół na wstecznym biegu do najbliższego szerszego miejsca.
Po jakiejś godzinie i kilkunastu serpentynach zatrzymaliśmy się na przełęczy. Słońce już schowało się za górami. Już miałem powoli dość tej drogi, a licznik bezlitośnie wskazywał, że za nami dopiero jakaś połowa trasy! I na dodatek ostatni odcinek to również droga przez góry! Na nasze szczęście na szczycie w niepozornym budyneczku mieściła się „Karczma”, weszliśmy zatem do środka na kawę.
W środku klimat a’la lata ’70 XX wieku i trzech panów odpoczywających po pracy. Panowie nawet dali się Asi przekonać do zrobienia im zdjęcia. Fajnie byłoby posiedzieć i może nawet coś zjeść, bo jest tu przyjemnie ciepło, ale przed nami jeszcze jakaś potworna ilość kilometrów do Kotoru.
Zbieramy się więc smętnie, i przy szybko niknącym słońcu zjeżdżamy w dół. Po drodze jeszcze możemy podziwiać majestatyczne szczyty pasma Komovi. Drogę umila nam czarnogórskie radio, które… co kilka minut puszcza… polskie hity! To dopiero ciekawe.
Dalsza część drogi jest nużąca i monotonna, gdyż prowadzi cały czas przez góry, co w ciemności nie sprawia już żadnej frajdy. Szybko przejeżdżamy przez Podgoricę, i kierujemy się w stronę Cetinje. Stamtąd do Kotoru pozostaje nam tylko 40 kilometrów. Jednak najkrótsza droga prowadzi znów górami, a konkretnie obrzeżem parku narodowego Lovcen. Droga na mapie wije się jak spaghetti rozrzucone po talerzu, a żeby było śmieszniej zaczyna padać deszcz. Po wyjeździe z miasta droga znów się zwęża, ciemność taka, że można kroić nożem, więc żeby cokolwiek widzieć i nie wypaść z jezdni przez symbolicznej wielkości murek włączam wszystkie możliwe światła w samochodzie, i świecąc jak choinka ruszamy w góry. Na szczęście po pewnym czasie deszcz przestaje padać. Kręcimy się po serpentynach, wypatrując aż droga zacznie opadać w dół. Kiedy wreszcie zaczyna się zjazd, naszym oczom ukazuje się przepięknie oświetlone wybrzeże Boki Kotorskiej. Jest naprawdę cudownie. Światłą opasują całe wybrzeże, zarysowując w ciemności kontury zatoki.
Powoli toczymy się w dół, jeszcze kilkanaście serpentyn, i jesteśmy w mieście. Gdy wysiadamy z samochodu wita nas temperatura wyższa o dobre kilka stopni, niż przez cały dzień w górach.
Teraz jeszcze zostaje jedna zagadka. Jak znaleźć nasz nocleg, gdy wszystkie budynki na starówce mają wspólną numerację, która jest rozrzucona losowo wewnątrz murów miejskich? Po konsultacjach z miejscowymi udaje nam się dojść pod właściwy adres. Przy okazji mamy możliwość zwiedzić starówkę, która biorąc pd uwagę porę roku i pogodę jest niemal wymarła. Aż nie chce się wierzyć w opisy z blogów i przewodników, że w sezonie trzeba się przeciskać w tłumach. Dopiero gdy siadamy w pokoju dociera do nas jak długi i męczący był ot dzień. A to tylko 350 kilometrów…