30 czerwca 2015 r Balqina – Döbërdöl – Babino Polje
Chrapanie to straszna przypadłość. Jest jeszcze straszniejsza, gdy posłanie ma jakieś 2 metry, i musi na nim spać 4 chłopa. W momencie, gdy chrapanie sąsiada staje się zbyt nieznośne, można włożyć stopery do uszu (kupione w aptece, która jest za każdym rogiem w albańskich górach), albo szukać innych sposobów. Najprostszym okazało się odwrócenie się piszącego te słowa głową o 180 stopni, czyli tam gdzie cała reszta ferajny miała nogi (na szczęście w śpiworach). I nie byłoby w tym nic godnego opisywania, gdyby nie to, że w takiej konfiguracji zastał nas rano nasz gospodarz. Jego mina zapisała się w kronikach tej wyprawy tak głęboko, że do dzisiaj poprawia nam humory.
Rano pogoda już jest lepsza, mimo, że cały czas jest pochmurno. Następuje mała zmiana składu dalszej wędrówki – Marek chce wrócić do miniętego wczoraj przejścia na czarnogórską stronę i doliną wrócić do Plavu, my za to ruszamy zgodnie z ustaleniami. Wąską ścieżką podążamy w górę doliny.
Po dwóch godzinach gramolimy się na skalisty próg doliny, i stajemy… u stóp wioski jakby żywcem wyrwanej z Shire. W pokrytej żywą zielenią traw szerokiej dolinie majaczyły gdzieniegdzie niewielkie drewniane chatki podobne do tej, którą opuściliśmy rano. Część z nich była przykryta gałęziami i liśćmi, przed chałupkami pracowali mieszkańcy zajmujący się pracami polowymi.
Krajobraz psuł jeden z niewielu betonowych budynków, do którego zresztą zostaliśmy zaproszeni na nocleg (oczywiście jak na powagę miejsca, budynek zwał się hotelem). Dostępu do wioski Döbërdöl bronił wartki strumień. Każdy z trójki miał na niego swój pomysł, jednak w 2/3 przypadków przekroczenie skończyło się zdjęciem butów i spacerem przez bród. Minęliśmy liczne stada krów, i zameldowaliśmy się w środku doliny. Piszę w środku doliny, gdyż wieś nie miała jednorodnego centrum, stanowiła jedynie skupisko pojedynczych gospodarstw.
Analizujemy pogodę (która się pogarsza), analizujemy mapę, i wychodzi na to, że nasz szlak biegnie teraz prostopadle do poziomic bezpośrednio na przełęcz, na której znów, tym razem definitywnie pożegnamy się z Albanią. Wspinamy się zatem po śliskiej trawie, by na górze niemal utonąć w chmurach, które szybko przelewają się przez pasmo z północy na południe.
Teraz został nam jeden cel. Nad przełęczą wznosi się niewielka kulminacja Tromedy. Ten szczyt o wysokości 2300 m n.p.m. nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie fakt, że na nim zbiegają się granice trzech państw: Kosowa, Czarnogóry i Albanii. Wdrapujemy się zatem jeszcze wyżej. Najpierw Bartek, a po chwili dołącza do niego reszta ekipy. Na górze nic nie wskazuje na trójstyk granic. Nasz wysiłek i kulminacja trasy zostaje nagrodzona, na chwilę rozstępują się chmury, i możemy wykonać pamiątkową fotkę. Teraz już zostaje tylko droga w dół!
Każdy nasz krok jest coraz szybszy, gdyż zaczynają nas gonić ciemne chmury, i gdy tylko dochodzimy do pierwszego możliwego dachu pod którym możemy się schować dosięgają nas pierwsze krople deszczu.
Do Plavu prowadzą dwie drogi – szlakiem przez góry, lub doliną – drogą bitą. Stwierdzamy, że gór już mamy chyba trochę dość, i decydujemy się iść drogą, aby następnie złapać autostop do miasta. Jednak do Plavu czeka nas jakieś 20 km, musimy więc zatrzymać się na nocleg. Znajdujemy ładną łączkę ze źródełkiem i zaczynamy się rozbijać.
Nagle… Podjeżdża do nas samochód terenowy, a w środku czterech strażników granicznych! Gdy już myśleliśmy, że nasze 10 euro poszło na marne, i nikt nie będzie od nas egzekwował w pocie czoła uzyskanego zezwolenia, panowie legitymują nas, sprawdzają papierki, i chwilę żartujemy. Panowie uprzedzają nas, że za chwilę będziemy mieli towarzystwo dwóch Czeszek, które idą za nami i odjeżdżają w poszukiwaniu kolejnych turystów. Rzeczone turystki faktycznie pojawiają się za chwilę, i wpadają również na pomysł biwaku w tym miejscu. Mimo naszych starań, próby zawarcia znajomości nie udają się, niepocieszeni udajemy się zatem na spoczynek.